Mój mąż, jego portfel i moja klatka: Jak przetrwałam małżeństwo, które mnie więziło

– Gdzie są paragony z wczoraj? – głos Marka przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, myjąc naczynia po śniadaniu, kiedy usłyszałam ten ton, który od lat wywoływał u mnie dreszcze.

– W torebce, zaraz ci dam – odpowiedziałam cicho, nie odwracając się. Wiedziałam, że jeśli spojrzę mu w oczy, zobaczy we mnie strach. A tego nie mogłam mu dać. Nie po tylu latach.

Marek był moim mężem od dwunastu lat. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie – wtedy wydawał się czuły, opiekuńczy, zabawny. Zawsze powtarzał, że rodzina jest najważniejsza. Ale z czasem ta troska zamieniła się w kontrolę. Najpierw drobne pytania: „Gdzie idziesz?”, „Z kim rozmawiałaś?”, „Po co ci nowa sukienka?”. Potem przyszły ograniczenia: „Nie musisz pracować, ja zarobię na nas”, „Po co ci konto w banku?”, „Lepiej, żebym ja trzymał pieniądze, wtedy niczego nam nie zabraknie”.

Na początku nawet mi to schlebiało – czułam się ważna, potrzebna. Ale z każdym kolejnym rokiem czułam się coraz bardziej jak ptak zamknięty w klatce. Miałam wszystko: dom pod Krakowem, dwójkę dzieci – Zosię i Antka – i męża, który dbał o to, by niczego nam nie brakowało. Tylko że ja brakowałam sama sobie.

– Katarzyna! – Marek podniósł głos. – Ile razy mam ci mówić, żebyś nie wydawała tyle na jedzenie? Przecież masz listę!

– Przepraszam… Zosia chciała jogurt, a Antek…

– Zawsze jakieś wymówki! – rzucił portfelem na stół. – Wiesz co? Od dziś dostajesz sto złotych tygodniowo. Wystarczy na wszystko. Jak nie umiesz gospodarować pieniędzmi, to będziesz musiała się nauczyć.

Zacisnęłam zęby. Nie chciałam płakać przy dzieciach. Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami znad zeszytu do matematyki. Miała dopiero dziewięć lat, ale już rozumiała więcej niż powinna.

Wieczorem, kiedy dzieci spały, usiadłam na łóżku i patrzyłam w okno na światła miasta. Czułam się jak cień samej siebie. Przypomniałam sobie czasy, kiedy śmiałam się głośno, kiedy marzyłam o własnej kawiarni i pisałam wiersze do szuflady. Teraz moim światem była lista zakupów i strach przed kolejną awanturą.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Magda – moja przyjaciółka ze studiów.

– Kasia, co u ciebie? Dawno się nie widziałyśmy!

– Wszystko dobrze – skłamałam automatycznie.

– Naprawdę? Bo słyszałam od Ani, że rzadko wychodzisz z domu…

Zawahałam się. Przez chwilę miałam ochotę wykrzyczeć jej wszystko: że jestem więźniem we własnym domu, że Marek kontroluje każdy mój krok, że czuję się nikim. Ale nie potrafiłam.

– Po prostu dużo pracy z dziećmi – powiedziałam cicho.

– Kasia… jeśli kiedykolwiek będziesz chciała pogadać… jestem tu.

Po tej rozmowie długo płakałam. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że ktoś mnie widzi.

Tydzień później Marek wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Był zdenerwowany.

– Kto do ciebie dzwonił? – zapytał bez powitania.

– Magda…

– Po co? Co jej mówiłaś?

– Nic… Pytała tylko, jak się czuję.

– Nie chcę, żebyś rozpowiadała o naszym życiu! Rozumiesz?

Poczułam znajome ukłucie w żołądku. Strach mieszał się z gniewem. Czy naprawdę nie miałam prawa do własnych rozmów?

Z czasem zaczęłam coraz częściej myśleć o ucieczce. Ale dokąd? Z czego miałabym żyć? Przecież nie miałam własnych pieniędzy ani pracy. Marek zadbał o to, żebym była od niego całkowicie zależna.

Pewnej nocy obudziłam się zlana potem po kolejnym koszmarze. Śniło mi się, że stoję na środku wielkiego placu i krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy. Obok przechodzą ludzie – znajomi z dawnych lat, sąsiedzi, nawet moja mama – ale wszyscy patrzą przed siebie i udają, że mnie nie widzą.

Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę z podkrążonymi oczami i zgaszonym spojrzeniem. To nie byłam ja.

Zaczęłam pisać pamiętnik. Każdego wieczora zapisywałam swoje myśli na kartkach starego zeszytu schowanego za książkami kucharskimi. Pisałam o strachu, o samotności, o marzeniach sprzed lat. Pisałam też o dzieciach – o tym, jak bardzo chcę im pokazać inną rzeczywistość niż ta, którą widzą każdego dnia.

Któregoś dnia Zosia przyszła do mnie z pytaniem:

– Mamo… dlaczego tata na ciebie krzyczy?

Zamarłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć dziewięcioletniemu dziecku.

– Tata jest czasem zmęczony…

– Ale ty też jesteś zmęczona. A nie krzyczysz.

Przytuliłam ją mocno i poczułam łzy napływające do oczu. Wiedziałam już wtedy, że muszę coś zmienić – dla siebie i dla nich.

Zaczęłam szukać pracy przez internet po nocach, kiedy Marek spał. Wysyłałam CV do kawiarni i sklepów w okolicy. Bałam się każdego telefonu – co jeśli Marek odbierze? Co jeśli się dowie?

W końcu odezwała się pani Basia z małej piekarni na osiedlu.

– Dzień dobry pani Katarzyno! Szukamy kogoś do pomocy przy sprzedaży pieczywa. Może pani przyjść jutro na próbę?

Serce waliło mi jak oszalałe.

Następnego dnia powiedziałam Markowi, że idę z dziećmi do lekarza. W piekarni pani Basia przyjęła mnie serdecznie.

– Widzę po oczach, że pani potrzebuje tej pracy – powiedziała cicho podczas przerwy na herbatę.

Pracowałam tam przez dwa tygodnie po kryjomu – kilka godzin rano, zanim Marek wracał z pracy. Pani Basia płaciła mi do ręki niewielkie kwoty za każdą zmianę.

W końcu zebrałam się na odwagę i powiedziałam Markowi prawdę.

– Znalazłam pracę – powiedziałam spokojnie przy kolacji.

Spojrzał na mnie jak na obcą osobę.

– Po co ci praca? Nie wystarcza ci to, co masz?

– Nie wystarcza mi bycie nikim – odpowiedziałam cicho.

Wyśmiał mnie wtedy. Powiedział, że nikt mnie nie zatrudni na dłużej, że jestem za stara i za głupia na pracę.

Ale ja już wiedziałam swoje.

Z czasem zaczęłam zarabiać coraz więcej i odkładać pieniądze do własnej skrytki w szafie. Dzieci widziały we mnie nową mamę – uśmiechniętą i pewniejszą siebie.

Pewnego dnia spakowałam walizkę i razem z Zosią i Antkiem wyprowadziłam się do wynajętego pokoju u pani Basi.

Marek próbował mnie zatrzymać groźbami i szantażem emocjonalnym. Ale już się go nie bałam.

Dziś mija rok od tamtego dnia. Nadal boję się czasem przyszłości – samotności, problemów finansowych, tego czy dam radę wychować dzieci sama. Ale wiem jedno: odzyskałam siebie.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: ile kobiet jeszcze żyje w takich klatkach jak ja? Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla pozornej stabilizacji? Może warto czasem postawić wszystko na jedną kartę i zawalczyć o własny głos?