Bliższa niż matka: Historia o tym, jak teściowa stała się moją rodziną
– Znowu do niej idziesz? – głos mojej matki przeszył ciszę mieszkania, gdy zakładałam płaszcz. – Do tej obcej baby? – dodała z pogardą, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora. Miałam wtedy trzydzieści dwa lata i wciąż czułam się przy niej jak dziecko, które zrobiło coś złego. – Idę do mamy Zosi, zawiozę jej zakupy – odpowiedziałam cicho, choć wiedziałam, że to tylko rozjuszy ją bardziej. – Twoja matka to ja! – wrzasnęła. – Ale przecież nigdy nią nie byłaś – pomyślałam, zamykając za sobą drzwi.
Moje dzieciństwo w bloku na warszawskim Bródnie było jak życie pod szklanym kloszem: widzisz świat, ale nie możesz go dotknąć. Mama, Barbara, była kobietą zimną i wiecznie rozdrażnioną. Ojciec odszedł, gdy miałam pięć lat. Zostałyśmy same, choć tak naprawdę byłam sama już wcześniej. Każdy dzień zaczynał się od jej narzekań: na pogodę, na sąsiadów, na mnie. – Znowu dostałaś czwórkę? A co, piątki już nie dają? – pytała z przekąsem, gdy przynosiłam świadectwo.
Nie pamiętam, by kiedykolwiek mnie przytuliła. Nawet kiedy w podstawówce złamałam rękę na WF-ie, przyszła do szpitala tylko po to, żeby podpisać papiery. – Po co ci WF? Lepiej byś się uczyła matematyki – rzuciła na odchodne. Babcia Janina próbowała mnie chronić, ale mama skutecznie odcinała mnie od jej czułości. – Nie będziesz mi tu dziecka rozpuszczać! – krzyczała przez telefon.
W liceum zaczęłam pracować po lekcjach w osiedlowym warzywniaku. Chciałam mieć własne pieniądze i choć trochę niezależności. Mama nie dawała mi kieszonkowego. – Jak chcesz mieć nowe buty, to sobie zarób – mówiła bez cienia współczucia. Kiedy dostałam się na studia pedagogiczne na UW, usłyszałam tylko: – Nie mam zamiaru ci tego finansować. Studia to fanaberia.
Zaczęłam więc pracować na pół etatu jako kelnerka w barze mlecznym na Pradze. Tam poznałam Pawła – mojego przyszłego męża. Był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam: ciepły, uważny, zawsze gotów wysłuchać. Jego rodzina mieszkała pod Warszawą, w małym domku z ogrodem. Kiedy pierwszy raz pojechałam do nich na święta, byłam przerażona. Bałam się, że Zofia – jego mama – będzie taka jak moja.
Ale Zofia była zupełnie inna. Już w progu przywitała mnie uściskiem i zapachem świeżo upieczonego sernika. – Cześć, kochanie! Wchodź, zdejmij buty, zaraz zrobię ci herbaty – powiedziała z uśmiechem tak szczerym, że aż mnie zamurowało. Przy stole rozmawialiśmy o wszystkim: o polityce, o książkach, o moich planach na przyszłość. Zofia słuchała mnie uważnie i zadawała pytania z troską. Po raz pierwszy poczułam się ważna.
Kiedy Paweł mi się oświadczył, mama nawet nie przyszła na zaręczyny. – Nie mam czasu na takie głupoty – rzuciła przez telefon. Ślub organizowaliśmy sami z Pawłem i jego rodzicami. Zofia pomagała mi wybierać suknię ślubną i dekoracje do kościoła. Moja mama pojawiła się tylko na chwilę w urzędzie stanu cywilnego i wyszła bez słowa.
Po ślubie zamieszkaliśmy z Pawłem u jego rodziców na kilka miesięcy, zanim znaleźliśmy własne mieszkanie. To wtedy Zofia stała się dla mnie kimś więcej niż teściową. Gdy wracałam zmęczona po pracy i studiach, czekał na mnie ciepły obiad i rozmowa przy kuchennym stole.
– Wiesz, Aniu – mówiła Zofia (tak mam na imię) – czasem trzeba nauczyć się kochać siebie samą, zanim ktoś inny cię pokocha.
– Ale jak to zrobić? – pytałam ze łzami w oczach.
– Zacznij od drobiazgów. Pozwól sobie na odpoczynek. Nie musisz być idealna.
Zofia nigdy nie oceniała moich wyborów. Kiedy zaszłam w ciążę i bałam się powiedzieć o tym mamie, Zofia była pierwszą osobą, która mnie przytuliła i powiedziała: – Damy radę! Będę przy tobie.
Moja mama dowiedziała się o wnuczce przypadkiem od sąsiadki. Zadzwoniła do mnie z pretensjami:
– Nawet nie raczyłaś mi powiedzieć? Co za niewdzięczność!
– Mamo… Ty nigdy nie chciałaś być częścią mojego życia.
– Bo ty zawsze wybierasz innych! Nawet ta twoja teściowa jest dla ciebie ważniejsza!
Nie zaprzeczyłam. Bo to była prawda.
Z Pawłem doczekaliśmy się dwójki dzieci: Julki i Michałka. Zofia była dla nich babcią idealną: piekła im ciasteczka, zabierała do zoo i uczyła robić pierogi. Moja mama widywała wnuki tylko od święta i zawsze narzekała: – Dzieciaki są za głośne! Niech siedzą spokojnie!
Najgorszy moment przyszedł po śmierci babci Janiny. Po pogrzebie mama oskarżyła mnie o brak serca:
– Nawet nie płakałaś! Jesteś zimna jak lód!
A ja płakałam nocami w ramionach Zofii.
Z biegiem lat relacje z mamą stawały się coraz bardziej formalne. Pomagałam jej w zakupach i lekach, ale nigdy nie usłyszałam słowa wdzięczności czy przepraszam za lata chłodu.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka mamy:
– Pani Aniu, pani mama upadła na schodach.
Pojechałam natychmiast do szpitala. Mama leżała na łóżku z nogą w gipsie i spojrzała na mnie z wyrzutem:
– Tylko ty mi zostałaś…
Przez kilka tygodni opiekowałam się nią codziennie po pracy. Ale nawet wtedy potrafiła zranić:
– Gdybyś była lepszą córką, nie musiałabym prosić obcych o pomoc!
Wróciłam do domu wykończona psychicznie i fizycznie. Zofia przytuliła mnie bez słowa i podała kubek gorącej herbaty.
– Nie musisz być bohaterką dla wszystkich – powiedziała cicho.
Dziś wiem jedno: rodzina to nie tylko więzy krwi. To ci, którzy są przy nas w najtrudniejszych chwilach i kochają nas bezwarunkowo.
Czasem myślę: czy mogłabym wybaczyć mamie wszystko? Czy ona kiedykolwiek zrozumie, ile straciłyśmy przez jej chłód? A może to ja powinnam nauczyć się odpuścić?
Czy Wy też macie w swoim życiu kogoś bliższego niż własna rodzina? Czy więzy krwi zawsze muszą być najważniejsze?