Cień pod klatką – historia Magdy i jej „małych myszek”
Pierwszy raz zobaczyłam Maję pod naszą klatką, kiedy wracałam z pracy. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił o kaptur, a ona siedziała na zimnym betonie, przyciskając do siebie pluszową myszkę. Miała może dziewięć lat, ale w oczach – coś, czego nie powinno być u dziecka: rezygnację.
– Zgubiłaś się? – zapytałam, przykucając obok.
Pokręciła głową. – Czekam na tatę. Znowu zapomniał kluczy.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie tata zapomniał kluczy, tylko ona nie miała dokąd pójść. Że czekała na coś więcej niż otwarte drzwi – czekała na znak, że ktoś ją zauważy.
Nazywam się Magdalena. Mam trzydzieści sześć lat, jestem psycholożką w podstawówce na warszawskiej Pradze. Sama nie mam dzieci. Może dlatego tak bardzo przyciągają mnie te zagubione dusze. Może dlatego tak bardzo bolało mnie to, co zobaczyłam w oczach Mai.
Następnego dnia spotkałam ją znowu – tym razem na schodach, z siatką pełną pustych butelek.
– Pomóc ci? – zaproponowałam.
– Nie trzeba. To dla mamy. Zbieramy na nowy czajnik.
Zapytałam, czy mama jest w domu. Wzruszyła ramionami.
– Czasem jest. Czasem nie.
Zaczęłam pytać sąsiadów. Okazało się, że Maja mieszka z ojcem i jego nową żoną, panią Ewą. Matka wyjechała do Niemiec dwa lata temu – miała tam zacząć nowe życie. Przysyłała pieniądze i paczki z ubraniami, ale nie dzwoniła. Ojciec Mai pracował na budowie, wracał późno. Ewa miała własną córkę z poprzedniego związku – Zuzę – i dla niej była czuła, troskliwa. Maja była jak cień.
Widziałam to codziennie: Zuzia dostawała kanapki do szkoły, Maja – suchą bułkę. Zuzia miała nowe buty na WF, Maja – stare trampki po kimś z rodziny. Kiedy Ewa odbierała je ze szkoły, Zuzię przytulała, Maję poganiała:
– No chodź szybciej! Nie będę tu stać cały dzień!
Pewnego popołudnia usłyszałam kłótnię przez cienką ścianę:
– Nie będziesz się bawić moimi kredkami! – wrzeszczała Zuzia.
– Ale mama mówiła, że mogę…
– Nie jesteś moją siostrą!
Potem trzask drzwi i płacz Mai. Wyszłam na korytarz i zobaczyłam ją skuloną pod wycieraczką.
– Chcesz do mnie na herbatę? – zaproponowałam cicho.
Przyszła. Siedziała przy stole jak przestraszone zwierzątko. Dałam jej kakao i kawałek ciasta drożdżowego.
– Masz tu ciepło…
– Lubię tu być – wyszeptała.
Zaczęłyśmy rozmawiać. O szkole, o zwierzętach (marzyła o chomiku), o tym, jak bardzo chciałaby mieć mamę blisko.
– A tata?
– Tata jest zmęczony… On nie lubi rozmawiać.
Zapytałam o Ewę. Wzruszyła ramionami.
– Ona mówi, że jestem „przypomnieniem”. Że przez mnie tata nie może być szczęśliwy…
Zacisnęło mi się gardło. Przypomniałam sobie własne dzieciństwo: matka wiecznie zmęczona po pracy w szpitalu, ojciec z nową rodziną w innym mieście. Ja – zawsze „za dużo”, „za głośno”, „za bardzo”.
Zaproponowałam Mai udział w zajęciach plastycznych w mojej szkole.
– Ale ja nie mam pieniędzy…
– To nie szkodzi. Załatwię wszystko z dyrektorką.
Przychodziła regularnie. Rysowała głównie myszki – małe, skulone w kącie kartki. Każda inna: jedna z łezką pod okiem, druga z serduszkiem na ogonie.
Pewnego dnia przyszła do mnie Ewa:
– Pani Magdo, czy może pani nie zabierać Mai po lekcjach? Ona powinna wracać do domu i pomagać Zuzi odrabiać lekcje.
Spojrzałam jej prosto w oczy:
– Maja też potrzebuje uwagi i wsparcia. Jest bardzo samotna.
Wzruszyła ramionami:
– To nie moje dziecko. Ja robię co mogę…
Wróciły wspomnienia mojej macochy: „Nie jesteś moją córką! Twoja matka powinna się tobą zająć!”
Wieczorami płakałam po cichu w poduszkę. Czułam się bezradna wobec tego systemu – wobec ludzi, którzy nie chcą widzieć cierpienia dzieci. Próbowałam rozmawiać z ojcem Mai:
– Panie Rafale, Maja potrzebuje pana obecności…
– Ja pracuję! Muszę utrzymać rodzinę! Ewa się nią zajmuje!
– Ale ona czuje się odrzucona…
– Co ja mam zrobić? Mam dwie rodziny na głowie!
Wiedziałam, że nie przekonam go do niczego. Był zmęczony życiem tak samo jak mój ojciec kiedyś.
Maja coraz częściej zostawała u mnie po lekcjach. Zaczęłyśmy razem gotować obiady – nauczyłam ją robić naleśniki i pierogi ruskie. Śmiała się wtedy pierwszy raz od miesięcy.
Pewnego dnia przyniosła mi prezent: małą myszkę z plasteliny.
– To dla pani… Bo pani jest jak domek dla myszek.
Poczułam łzy pod powiekami.
Z czasem zaczęły pojawiać się plotki w bloku:
– Ta Magda to chyba chce zabrać dziecko…
– Lepiej uważać na takich psychologów!
Ewa zaczęła być jeszcze bardziej oschła:
– Proszę się nie wtrącać w nasze sprawy rodzinne!
Ale ja nie potrafiłam przestać się troszczyć. Bo widziałam siebie w tej dziewczynce: samotnej, niewidzialnej dla świata.
W końcu przyszło pismo ze szkoły: Maja ma problemy z nauką i zachowaniem. Dyrektorka poprosiła mnie o rozmowę z rodziną.
Na spotkaniu Ewa siedziała z założonymi rękami:
– To wszystko przez te zajęcia dodatkowe! Gdyby wracała do domu jak trzeba…
Ojciec milczał.
Maja patrzyła w stół.
Zebrałam się na odwagę:
– Może warto pomyśleć o terapii rodzinnej? Dla dobra Mai…
Ewa prychnęła:
– My nie jesteśmy żadną patologią!
Ojciec tylko westchnął:
– Nie stać nas na takie rzeczy…
Po spotkaniu Maja przyszła do mnie zapłakana:
– Pani Magdo… ja już nie chcę tam wracać…
Objęłam ją mocno i obiecałam:
– Zawsze możesz do mnie przyjść. Zawsze.
Kilka tygodni później matka Mai przysłała list: „Nie mogę jej zabrać do siebie. Mój partner nie chce cudzych dzieci.”
Maja przeczytała to sama i długo milczała.
W końcu powiedziała:
– Chciałabym być czyjaś naprawdę…
Te słowa rozdarły mi serce. Przez kilka dni chodziłam jak cień po mieszkaniu. Zadzwoniłam do własnej matki po raz pierwszy od lat:
– Mamo… czy ty kiedyś żałowałaś?
Cisza po drugiej stronie była długa:
– Każdego dnia, Magdo… Ale nie umiałam inaczej.
Rozpłakałam się jak dziecko.
Z czasem Maja zaczęła się otwierać – coraz częściej śmiała się na zajęciach, znalazła przyjaciółkę w klasie. Ale rany zostały.
Czasem pyta mnie szeptem:
– Pani Magdo… czy ja też mogę być szczęśliwa?
Odpowiadam jej wtedy:
– Każdy może być szczęśliwy. Nawet te najmniejsze myszki.
Ale czy sama w to wierzę?
Czy można uleczyć własne rany przez pomaganie innym?
A może tylko chowamy swoje cierpienie za cudzymi historiami?
Co wy o tym myślicie?