Cienie przeszłości: dramat u progu domu – Historia Elżbiety z Gdańska

Telefon zadzwonił tuż po dwudziestej pierwszej, kiedy w końcu usiadłam z kubkiem herbaty na kanapie. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach, bo numer był nieznany. – Halo? – odezwałam się niepewnie, ściszając telewizor. Po drugiej stronie usłyszałam głos, którego nie słyszałam od ponad dwudziestu lat. – Elżbieta? To ja, Andrzej. Musimy porozmawiać. To ważne.

Zamarłam. Andrzej był moim pierwszym mężem, ojcem mojej córki, człowiekiem, który zniknął z naszego życia nagle, zostawiając mnie z małą Marysią i stertą nieopłaconych rachunków w starej kamienicy na Dolnym Mieście w Gdańsku. Przez lata nie dawał znaku życia. Teraz wracał jak cień przeszłości.

– Czego chcesz? – zapytałam chłodno, choć serce waliło mi jak młotem.
– Chcę zobaczyć Marysię. Muszę jej coś powiedzieć. Proszę, Elżbieta…

Odłożyłam słuchawkę bez słowa. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: kłótnie o pieniądze, jego zdrady, wieczne obietnice poprawy. Pamiętam, jak pewnego wieczoru wrócił pijany i wykrzyczał mi w twarz:
– Ty nic nie rozumiesz! Ja też mam prawo do szczęścia!
– A ja? A Marysia? – płakałam wtedy, tuląc córkę do piersi.
– Daj mi spokój! – trzasnął drzwiami i wyszedł. To był ostatni raz, kiedy go widziałam.

Marysia dorastała bez ojca. Było nam ciężko – pracowałam na dwa etaty, sprzątałam u sąsiadów, szyłam na zamówienie. Moja matka, babcia Zofia, pomagała jak mogła, ale sama była schorowana. Często słyszałam od niej:
– Eluś, musisz być silna dla dziecka. Nie płacz przy niej.

Ale czasem nie dawałam rady. Pamiętam Wigilię, kiedy zabrakło pieniędzy na prezenty. Marysia patrzyła na mnie wielkimi oczami:
– Mamo, a tata przyjdzie?
– Nie wiem, kochanie…

Z czasem nauczyłyśmy się żyć bez niego. Marysia była moją dumą – zdolna, wrażliwa, zawsze gotowa pomóc innym. Ale gdy skończyła szesnaście lat, zaczęła się buntować. Wracała późno do domu, wdawała się w kłótnie ze mną i babcią.

Pewnego dnia znalazłam w jej pokoju listy – pisała do ojca na adres jego matki w Sopocie. Zadrżałam ze złości i żalu.
– Marysia! Dlaczego to robisz? On cię zostawił!
– To mój ojciec! Ty nic nie rozumiesz! – krzyczała przez łzy.

Wtedy pierwszy raz ją spoliczkowałam. Do dziś mam to przed oczami – jej zdziwione spojrzenie i ciszę, która zapadła między nami na wiele miesięcy.

Teraz Andrzej wracał i chciał rozmawiać z Marysią. Nie spałam całą noc. Nad ranem zadzwoniła moja siostra Danuta:
– Ela, słyszałam… On wrócił?
– Tak. I chce zobaczyć Marysię.
– Uważaj na niego. On zawsze myślał tylko o sobie.

Przez kolejne dni chodziłam jak struta. Marysia zauważyła to od razu:
– Mamo, co się dzieje?
– Twój ojciec dzwonił…

Zamarła. W jej oczach pojawiła się nadzieja i strach jednocześnie.
– Chcesz go zobaczyć?
– Nie wiem… Chyba tak…

Umówiłyśmy się z Andrzejem w kawiarni na Długiej. Przyszedł punktualnie – postarzały, siwy, ale wciąż miał ten sam uśmiech cwaniaka.
– Marysiu… – wyszeptał, gdy ją zobaczył.
Ona stała sztywno obok mnie.
– Dlaczego odszedłeś? – zapytała cicho.
Andrzej spuścił głowę.
– Byłem tchórzem. Bałem się odpowiedzialności. Ale teraz… jestem chory. Mam raka trzustki. Chciałem cię zobaczyć zanim… zanim będzie za późno.

Marysia rozpłakała się i wybiegła z kawiarni. Ja zostałam z nim sama.
– Elżbieta… Przepraszam cię za wszystko.
– Za późno na przeprosiny – odpowiedziałam zimno.

Przez kolejne tygodnie Andrzej próbował zbliżyć się do Marysi. Pisał do niej wiadomości, przynosił kwiaty pod nasze drzwi. Moja matka była przeciwna:
– Nie wpuszczaj go do domu! Znowu wszystko popsuje!
Ale Marysia zaczęła go odwiedzać w szpitalu.

W domu narastały konflikty. Babcia Zofia nie mogła znieść myśli, że jej wnuczka wybacza człowiekowi, który nas zostawił.
– Zobaczysz, jeszcze cię zrani! – powtarzała Marysi.
A ona tylko milczała i coraz częściej zamykała się w swoim pokoju.

Pewnego wieczoru wybuchła awantura:
– Mamo! Ty nigdy nie pozwoliłaś mi mieć ojca! – krzyczała Marysia.
– On sam odszedł! Ja cię wychowałam!
– Ale ja chcę go znać! Nawet jeśli jest chory!

Wybiegła z domu trzaskając drzwiami. Siedziałam potem długo przy oknie, patrząc na deszcz spływający po szybie i myśląc: czy naprawdę zrobiłam wszystko dobrze? Czy moja miłość nie była zbyt zaborcza?

Andrzej zmarł miesiąc później. Na pogrzebie Marysia płakała jak dziecko, a ja stałam obok niej bezradna. Po wszystkim wróciłyśmy do pustego mieszkania.

Przez długi czas nie potrafiłyśmy rozmawiać o tym, co się stało. Dopiero po roku Marysia przyszła do mnie wieczorem:
– Mamo… Przepraszam za wszystko. Wiem, że chciałaś dla mnie dobrze.
Przytuliłyśmy się mocno i obie płakałyśmy długo.

Dziś wiem jedno: przeszłości nie da się wymazać ani naprawić wszystkich błędów. Ale można próbować wybaczać – sobie i innym. Czy wy bylibyście w stanie wybaczyć taką zdradę? Czy lepiej chronić dziecko przed prawdą czy pozwolić mu samemu szukać odpowiedzi?