Cisza pośród śmiechu dzieci – Moje życie bez potomstwa

— Pani Lucyno, proszę wejść! — głos pielęgniarki wyrwał mnie z zamyślenia. Siedziałam w poczekalni przychodni w Ciechocinku, patrząc przez okno na szare, marcowe niebo. Obok mnie młoda kobieta z dzieckiem na kolanach próbowała uciszyć malucha, który co chwilę wyrywał się i płakał. W powietrzu unosił się zapach leków i niepokoju. Zanim wstałam, spojrzałam na nią i przez chwilę poczułam coś dziwnego – nie zazdrość, nie żal, raczej ulgę. Ulgę, że to nie ja muszę zmagać się z tym wszystkim.

Mam siedemdziesiąt lat i ani przez chwilę nie żałowałam, że nie mam dzieci. Wiem, jak to brzmi. W Polsce kobieta bez potomstwa to niemalże temat tabu. Przez całe życie słyszałam: „Jeszcze ci się odmieni”, „Kto ci poda szklankę wody na starość?”, „Dzieci to sens życia”. A ja? Ja miałam inny sens.

Pamiętam, jak miałam dwadzieścia trzy lata i pierwszy raz powiedziałam mojej mamie, że nie chcę mieć dzieci. Była wtedy w kuchni, zagniatała ciasto na pierogi. Zatrzymała się nagle, spojrzała na mnie z takim bólem w oczach, jakbym właśnie ogłosiła jej śmierć. — Lucynka, co ty wygadujesz? — zapytała cicho. — Przecież każda kobieta chce mieć dziecko. To twoje powołanie.

Nie potrafiłam jej wtedy odpowiedzieć. Nie wiedziałam jeszcze, dlaczego czuję inaczej. Ale już wtedy czułam, że nie chcę powielać jej losu – wiecznie zmęczonej, przytłoczonej obowiązkami matki czwórki dzieci, która nigdy nie miała czasu dla siebie.

Mój pierwszy poważny związek rozpadł się właśnie przez to. Marek był dobrym człowiekiem, ale miał marzenie o dużej rodzinie. Kiedy powiedziałam mu o swojej decyzji, próbował mnie przekonać: — Zmienisz zdanie, zobaczysz. Każda kobieta tak mówi na początku.

Nie zmieniłam zdania. On odszedł.

Potem była praca – najpierw jako nauczycielka w podstawówce, potem bibliotekarka w miejskiej bibliotece. Dzieci przewijały się przez moje życie każdego dnia, ale nigdy nie czułam potrzeby, by mieć własne. Lubiłam wracać do pustego mieszkania, gdzie nikt na mnie nie czekał i nikt niczego ode mnie nie chciał.

Rodzina nigdy nie przestała naciskać. Na każdym spotkaniu świątecznym padały pytania: „A ty kiedy?”, „Może jeszcze zdążysz?”. Najgorzej było po śmierci taty. Mama została sama i całą swoją tęsknotę za wnukami przelała na mnie. — Lucynko, ja już chyba nie doczekam się wnuczka…

Czułam się winna. Przez lata próbowałam tłumaczyć swoje wybory – mówiłam o karierze, o wolności, o tym, że świat jest trudny i niepewny. Ale prawda była prostsza: po prostu nie chciałam być matką.

Czasem przychodziły chwile zwątpienia. Gdy koleżanki opowiadały o pierwszych krokach swoich dzieci, o dumie z matury czy ślubie córki – wtedy zastanawiałam się, czy coś mnie omija. Ale potem wracałam do domu i cieszyłam się ciszą. Mogłam czytać książki do późna w nocy, podróżować bez planu, wydawać pieniądze tylko na siebie.

Najtrudniej było podczas choroby mamy. Opiekowałam się nią sama przez dwa lata – brat mieszkał za granicą, siostra miała własną rodzinę i wiecznie brak czasu. Wtedy usłyszałam od niej coś, czego nigdy nie zapomnę:

— Może gdybyś miała dzieci, wiedziałabyś, co to znaczy naprawdę kochać.

Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Przecież kochałam ją całym sercem – czy miłość naprawdę musi być związana z macierzyństwem?

Po jej śmierci zostałam sama w dużym mieszkaniu w centrum Ciechocinka. Sąsiedzi zaczęli patrzeć na mnie z litością – „ta stara panna”, „dziwaczka”. Czasem ktoś zapukał z ciastem albo zaprosił na kawę, ale większość czasu spędzałam sama.

Nie jestem samotna – przynajmniej nie tak, jak wyobrażają to sobie inni. Mam przyjaciółkę Zofię z sąsiedztwa, z którą chodzimy na spacery po parku zdrojowym i rozmawiamy o wszystkim – od polityki po stare filmy. Mam swoje książki, ogródek na balkonie i wspomnienia podróży do Włoch czy Hiszpanii.

Ostatnio jednak coraz częściej słyszę pytania: — Nie boisz się starości? Kto ci pomoże?

Nie boję się. Nauczyłam się radzić sobie sama. Oczywiście są dni gorsze – kiedy boli kręgosłup albo trudno otworzyć słoik z ogórkami. Ale wtedy dzwonię do Zofii albo proszę sąsiada o pomoc.

W poczekalni u dermatologa znów spojrzałam na młodą matkę obok mnie. Jej twarz była zmęczona, ale oczy pełne miłości do dziecka. Pomyślałam wtedy: każdy wybór ma swoją cenę. Ona wybrała macierzyństwo – ja wybrałam siebie.

Czy żałuję? Nie. Ani przez chwilę.

Czasem zastanawiam się tylko: dlaczego tak trudno zaakceptować inną drogę? Dlaczego społeczeństwo wciąż wymaga od kobiet tego samego scenariusza?

Może kiedyś nadejdzie dzień, gdy kobieta bez dzieci przestanie być sensacją albo powodem do współczucia. Może wtedy będziemy mogli żyć naprawdę po swojemu.

Czy samotność jest gorsza od życia wbrew sobie? Czy naprawdę trzeba mieć dzieci, by być szczęśliwym? Może warto czasem posłuchać własnego serca zamiast głosu tłumu…