Cisza pośród świątecznych dzwonów: Opowieść o rodzinie, która zapomniała
Już od rana czułam w powietrzu ciężar, który nie miał nic wspólnego z zapachem świątecznego barszczu czy dźwiękiem kolęd płynących z radia. W domu opieki „Złota Jesień” w Nowym Sączu Wigilia była dniem, który dla większości z nas był bardziej próbą przetrwania niż świętem. Siedziałam przy oknie, patrząc na białe zaspy i cienie ludzi spieszących się do swoich rodzin. Każdy dźwięk domofonu sprawiał, że serce podskakiwało mi do gardła, a potem opadało ciężko jak kamień.
Nie miałam już złudzeń. Moja córka, Justyna, nie przyjedzie. Ostatni raz widziałam ją w czerwcu, kiedy przywiozła mi nową sukienkę i obiecała, że „na święta na pewno będzie”. Wtedy jeszcze wierzyłam. Dziś już nie.
W pokoju obok Basia płakała cicho do poduszki. – „Może się spóźniają przez śnieg” – próbowałam ją pocieszyć, choć sama nie wierzyłam w te słowa. Basia tylko pokręciła głową. – „Mój Tomek nawet nie odbiera telefonu. Wnuczka napisała na Messengerze, że mają grypę. Ale zdjęcia z Zakopanego wrzucają co godzinę…”
Wspólna sala jadalna była pełna napięcia i rozczarowania. Starsze panie szeptały między sobą:
– „A twoi przyjadą?”
– „Nie wiem… może jutro…”
Każda z nas znała to kłamstwo – powtarzałyśmy je sobie jak mantrę, żeby nie zwariować.
Moja historia nie różni się od innych, choć dla mnie jest całym światem. Urodziłam się w małej wsi pod Tarnowem. Rodzice nauczyli mnie, że rodzina to świętość. Przez całe życie starałam się być dobrą matką – gotowałam, sprzątałam, pracowałam na dwa etaty w szkole i bibliotece, żeby Justynie niczego nie brakowało. Mąż zmarł wcześnie na raka płuc – zostałyśmy same, ale trzymałyśmy się razem.
Kiedy Justyna poznała Pawła i przeprowadziła się do Krakowa, byłam dumna. Zawsze powtarzała: „Mamo, jak tylko się urządzimy, zabiorę cię do siebie”. Czekałam na ten dzień latami. Ale kiedy zachorowałam na serce i lekarz powiedział, że nie mogę już mieszkać sama, Justyna zaczęła się wycofywać.
– „Mamo, Paweł pracuje zdalnie i potrzebuje spokoju… Wiesz, jak dzieci hałasują… Może lepiej będzie ci w domu opieki? Tam masz lekarzy pod ręką…”
Patrzyłam wtedy na nią i widziałam w oczach ulgę pomieszaną z poczuciem winy. Nie chciałam być ciężarem. Zgodziłam się.
Pierwsze miesiące były najgorsze. Każdy dzień zaczynał się od nadziei na telefon lub wizytę, a kończył łzami w poduszkę. Z czasem nauczyłam się nie oczekiwać niczego – wtedy mniej boli.
Ale dzisiaj, w Wigilię, wszystko wraca ze zdwojoną siłą. Pielęgniarki biegają między pokojami z opłatkiem i sztucznym uśmiechem. – „Pani Elżbieto, głowa do góry! Może córka zadzwoni?” – mówi Ola, najmłodsza z nich. Uśmiecham się do niej blado.
Po południu do sali wszedł dyrektor domu opieki z gitarą i zaczął śpiewać kolędy. Starsze panie nuciły pod nosem, ale większość patrzyła w okno albo na swoje dłonie splecione na kolanach. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem – wszyscy spojrzeli w tamtą stronę z nadzieją.
To była tylko pani Zofia z portierni.
– „Pani Elżbieto! Ma pani list!”
Serce mi stanęło. List? Od kogo? Drżącymi rękami otworzyłam kopertę.
„Mamo,
Przepraszam, że nie mogę być dzisiaj z Tobą. Paweł złamał nogę na nartach, dzieci mają gorączkę… Wiesz, jak bardzo Cię kocham. Obiecuję, że przyjadę w styczniu.
Justyna”
Czytałam te słowa kilka razy. Każde kolejne czytanie bolało bardziej. Nie zadzwoniła nawet – wysłała list przez internetową platformę dla seniorów, którą obsługuje dom opieki.
Basia spojrzała na mnie ze współczuciem:
– „Nie płacz… Oni już tacy są…”
– „Ale przecież ja bym dla niej wszystko zrobiła…” – wyszeptałam.
– „Ja też dla swojego syna… A on nawet nie pamięta, kiedy mam urodziny.”
Wieczorem usiadłyśmy razem przy stole – ja, Basia, pani Jadwiga i pan Stefan (jedyny mężczyzna na naszym piętrze). Każda z nas miała swoją historię opuszczenia.
Jadwiga opowiadała o córce prawniczce z Warszawy:
– „Ona zawsze mówi: 'Mamo, Ty jesteś silna’. Ale ja już nie chcę być silna… Chciałabym być po prostu potrzebna.”
Stefan milczał długo, aż w końcu powiedział:
– „Mój syn przysłał mi paczkę z kawą i czekoladą. Nawet nie napisał kartki. Wiecie co? Kiedyś myślałem, że wychowałem go dobrze… Teraz już nie wiem.”
Wspólne łzy były naszym opłatkiem.
Po kolacji wróciłam do pokoju i długo patrzyłam w sufit. Przypomniałam sobie Wigilię sprzed lat – Justyna biegała po kuchni w fartuszku, śmiała się głośno i tuliła mnie mocno przed pasterką.
Czy to ja popełniłam błąd? Czy za bardzo ją kochałam? Czy za mało wymagałam?
Nagle zadzwonił telefon – numer Justyny wyświetlił się na ekranie jak cud.
– „Mamo? Wszystko dobrze?”
– „Tak, kochanie… Wszystko dobrze.”
– „Przepraszam… Tak bardzo chciałabym być z Tobą…”
– „Wiem… Dbajcie o siebie.”
Rozłączyłam się pierwsza. Nie chciałam płakać do słuchawki.
Zasnęłam późno tej nocy. Śniło mi się dzieciństwo Justyny – jej pierwsze kroki, pierwszy dzień szkoły, pierwszy raz kiedy powiedziała „kocham Cię” przez sen.
Rano obudziło mnie światło wpadające przez okno i śmiech Basi:
– „Elka! Chodź na kawę! Ola przyniosła nam makowiec!”
Wstałam powoli i pomyślałam: może jeszcze kiedyś doczekam się prawdziwej Wigilii z rodziną przy stole?
A może rodzina to ci ludzie tutaj – którzy rozumieją mój ból bez słów?
Czy naprawdę można wybaczyć tym, którzy zostawili nas samych wtedy, gdy najbardziej ich potrzebowaliśmy? Czy Wy bylibyście w stanie?