Czy kiedykolwiek będziemy rodziną? Moja walka o relację z przyszłą synową

– Znowu się spóźniła – pomyślałam, patrząc na zegar w kuchni. Była sobota, godzina siedemnasta, a ja już od pół godziny czekałam na Martę i Pawła. Stół nakryty, rosół stygnie, a w powietrzu unosi się zapach świeżo upieczonego sernika. Niby zwykły rodzinny obiad, ale dla mnie to coś znacznie więcej – kolejna próba zbliżenia się do dziewczyny mojego syna.

Drzwi wejściowe zatrzasnęły się z hukiem. Usłyszałam ich głosy na korytarzu. Paweł wszedł pierwszy, uśmiechnięty, jakby nic się nie stało.

– Cześć, mamo! – rzucił wesoło i pocałował mnie w policzek.

Marta weszła za nim, spojrzała na mnie przelotnie i rzuciła ciche „dzień dobry”. Miała na sobie czarną kurtkę i szalik, który szczelnie owijał jej szyję – jakby chciała się ukryć przed całym światem, a zwłaszcza przede mną.

– Cieszę się, że jesteście – powiedziałam, starając się brzmieć naturalnie. – Rosół już prawie wystygł.

– Przepraszamy za spóźnienie – mruknęła Marta, nie patrząc mi w oczy.

Paweł spojrzał na nią z troską. – Były korki na trasie – dodał szybko.

Usiedliśmy przy stole. Rozmowa nie kleiła się od początku. Pytałam Martę o pracę, o jej rodziców, o plany na przyszłość. Odpowiadała zdawkowo, czasem tylko skinieniem głowy. Paweł próbował ratować sytuację żartami, ale atmosfera była ciężka jak powietrze przed burzą.

Po obiedzie zaproponowałam kawę i ciasto. Marta podziękowała i zaczęła przeglądać telefon. Poczułam ukłucie żalu. Przecież tak się starałam – nowy przepis na sernik, świeże kwiaty w wazonie, nawet ulubiona herbata Pawła. A ona? Jakby mnie tu nie było.

Kiedy wyszli, zostałam sama w kuchni. Zmywałam naczynia i czułam narastającą frustrację. Czy to ja robię coś źle? Może jestem zbyt nachalna? Może powinnam dać jej więcej przestrzeni?

Wieczorem zadzwoniłam do mojej siostry, Ewy.

– Nie wiem już, co robić – wyznałam jej przez łzy. – Marta mnie unika. Każde spotkanie to porażka.

– Może ona po prostu potrzebuje czasu? – zasugerowała Ewa. – Pamiętasz, jak ty czułaś się przy mamie Pawła?

Zamilkłam. Faktycznie, początki z moją teściową były trudne. Ale wtedy byłam młoda i niepewna siebie. Marta wydaje się silna, niezależna… a jednak tak bardzo zamknięta.

Kilka dni później Paweł zadzwonił wieczorem.

– Mamo, czy moglibyśmy przyjechać w niedzielę? Marta chciałaby porozmawiać.

Serce mi zabiło mocniej. Może wreszcie coś się zmieni?

W niedzielę przyszli punktualnie. Marta wyglądała na spiętą. Usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła mówić:

– Pani Anno… wiem, że bardzo się pani stara. Ale… ja nie jestem przyzwyczajona do takich rodzinnych spotkań. U mnie w domu było inaczej. Rodzice dużo pracowali, rzadko siadaliśmy razem do stołu…

Słuchałam jej uważnie. Wreszcie zrozumiałam: ona nie jest chłodna złośliwie – po prostu nie zna innego świata.

– Marto… ja też nie zawsze byłam taka otwarta – powiedziałam cicho. – Kiedyś bałam się ludzi. Ale rodzina jest dla mnie najważniejsza…

Marta spuściła wzrok.

– Ja… chciałabym spróbować – powiedziała w końcu. – Ale proszę dać mi trochę czasu.

Przytuliłam ją delikatnie. Poczułam ulgę i nadzieję.

Ale to był dopiero początek naszej drogi. Przez kolejne tygodnie spotkania były raz lepsze, raz gorsze. Czasem Marta śmiała się z moich żartów, czasem znów zamykała się w sobie. Paweł był pomostem między nami – cierpliwy, wyrozumiały.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama Marty.

– Pani Anno… chciałam podziękować za wszystko, co pani robi dla Marty. Ona nigdy nie miała łatwo…

Rozmawiałyśmy długo o dzieciństwie Marty, o jej lękach i marzeniach. Zrozumiałam wtedy jeszcze więcej.

Z czasem zaczęłyśmy z Martą rozmawiać o drobiazgach: przepisach na ciasta, kwiatach w ogrodzie, nawet o polityce. Były dni, kiedy czułam się jak prawdziwa teściowa – taka, jaką zawsze chciałam być: wspierająca, obecna, ale nie narzucająca się.

Ale były też chwile zwątpienia. Kiedy Marta odwoływała spotkania w ostatniej chwili albo milczała przez cały obiad. Wtedy wracały stare pytania: czy kiedykolwiek będziemy rodziną? Czy można pokochać kogoś „na siłę”?

Ostatnio Paweł poprosił mnie o pomoc przy organizacji ich ślubu. Marta sama zadzwoniła z pytaniem o dekoracje kwiatowe.

– Pani Anno… może razem wybierzemy bukiet?

To był dla mnie znak: coś drgnęło. Może jeszcze nie jesteśmy rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu… ale jesteśmy na dobrej drodze.

Czasem patrzę na Martę i widzę siebie sprzed lat: zagubioną, niepewną świata młodą kobietę. I myślę: ile trzeba cierpliwości i wyrozumiałości, żeby naprawdę kogoś poznać?

Czy kiedyś będziemy rodziną? A może rodzina to właśnie ta codzienna walka o bliskość mimo różnic? Co wy o tym myślicie?