Dlaczego miałabym teraz się troszczyć? Poznajcie historię rodziny Kowalskich: opowieść o złotym synu i zapomnianej córce

– Znowu ty? – usłyszałam w słuchawce głos mamy, zimny jak lód. – Michał już dzwonił. Po co jeszcze ty?

Zacisnęłam pięści. Właśnie wróciłam z pracy, zmęczona po dwunastu godzinach na kasie w Biedronce. W kuchni czekała na mnie zimna herbata i sterta nieumytych naczyń. Ale mama nie pytała, jak się czuję. Nigdy nie pytała.

– Chciałam tylko zapytać, jak się czujesz – odpowiedziałam cicho, choć w środku aż się gotowałam.

– Michał już wszystko wie. On się wszystkim zajmie – odparła i rozłączyła się bez słowa pożegnania.

Michał. Złoty syn. Odkąd pamiętam, był oczkiem w głowie mamy. Kiedy miałam siedem lat i przyniosłam do domu dyplom za pierwsze miejsce w konkursie recytatorskim, mama tylko wzruszyła ramionami.

– Michał dostał piątkę z matematyki – powiedziała wtedy z dumą.

Zawsze był lepszy. Szybszy. Mądrzejszy. A ja? Ja byłam tą drugą. Cichą, niewidzialną córką, która sama nauczyła się wiązać buty i sama płakała w poduszkę, kiedy mama zapomniała o jej urodzinach.

Teraz mama jest chora. Rak trzustki. Lekarze nie dają jej wiele czasu. Michał mieszka w Warszawie, ma własną firmę i dwójkę dzieci. Ja zostałam w rodzinnym mieście – Radomiu – bo nie było mnie stać na studia w stolicy. Pracuję na kasie, wynajmuję kawalerkę i ledwo wiążę koniec z końcem.

Wszyscy oczekują, że to ja zajmę się mamą. Ciotka Basia dzwoni codziennie:

– Aniu, przecież ty jesteś na miejscu! Michał ma rodzinę, firmę… Ty możesz pomóc mamie.

Ale nikt nie pyta, czy chcę. Czy potrafię wybaczyć te wszystkie lata ignorowania, porównań i upokorzeń.

Pamiętam Wigilię sprzed dwóch lat. Michał spóźnił się trzy godziny, bo „miał ważne spotkanie”. Mama czekała z karpiem, aż przyjedzie. Kiedy weszłam do kuchni i zaproponowałam pomoc przy barszczu, spojrzała na mnie z irytacją:

– Lepiej nie przeszkadzaj. Michał lubi barszcz taki jak ja robię.

Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą złość. Wyszłam na balkon i płakałam z zimna i żalu.

Teraz siedzę przy stole i patrzę na telefon. Dzwoni Michał.

– Anka, musimy pogadać – mówi bez zbędnych ceregieli. – Mama jest coraz słabsza. Lekarz mówi, że trzeba ją zabrać do siebie albo wynająć opiekunkę.

– Nie stać mnie na opiekunkę – odpowiadam sucho.

– No to chyba oczywiste, że ją weźmiesz do siebie? Ja nie mogę… Dzieci, praca…

Słyszę w jego głosie nutę rozdrażnienia. Jakby to była najprostsza rzecz na świecie: rzucić wszystko i zaopiekować się kobietą, która przez całe życie traktowała mnie jak powietrze.

– Michał… a może ty byś ją zabrał? – pytam cicho.

– Zwariowałaś? Przecież wiesz, że nie mam warunków! Poza tym… ona ciebie potrzebuje.

Ciebie potrzebuje. Pierwszy raz słyszę te słowa z jego ust i czuję ukłucie ironii.

Wieczorem idę do mamy. Mieszka sama w starym bloku na Plantach. Wchodzę do mieszkania – pachnie lekarstwami i starym kurzem. Mama leży na kanapie, blada i wychudzona.

– Przyniosłam ci rosół – mówię nieśmiało.

Patrzy na mnie z niechęcią.

– Nie lubię twojego rosołu. Michał robi lepszy.

Zaciskam zęby i stawiam miskę na stole.

– Michał nie przyjedzie przez najbliższe tygodnie – mówię spokojnie. – Może spróbujesz mojego?

Przez chwilę milczy. Potem odwraca wzrok.

– Zostaw mnie już – szepcze.

Wracam do domu i rzucam się na łóżko. W głowie kłębią mi się myśli: czy jestem złą córką? Czy powinnam wybaczyć? Czy to moja odpowiedzialność?

Następnego dnia w pracy jestem rozkojarzona. Klienci narzekają na ceny, szefowa krzyczy za spóźnienie. W przerwie dzwoni ciotka Basia:

– Aniu, mama cię potrzebuje! Musisz być silna!

Chcę krzyczeć: a kto był silny dla mnie?

Wieczorem znów idę do mamy. Tym razem przyniosłam jej ulubione ciastka z makiem.

– Po co to wszystko? – pyta nagle mama cicho. – Po co tu przychodzisz?

Patrzę na nią długo.

– Bo jestem twoją córką – odpowiadam drżącym głosem. – I choćbyś nigdy tego nie doceniła… ja nadal tu jestem.

Mama spuszcza wzrok. Przez chwilę wydaje mi się, że zobaczyłam łzę w jej oku.

Mijają tygodnie. Mama słabnie coraz bardziej. Michał dzwoni rzadziej, tłumaczy się pracą i dziećmi. Ja codziennie po pracy biegnę do niej: gotuję, sprzątam, podaję leki.

Pewnego dnia mama łapie mnie za rękę.

– Aniu… przepraszam – szepcze ledwo słyszalnie.

Zamieram. Po raz pierwszy w życiu słyszę te słowa od niej.

– Za co? – pytam cicho.

– Za wszystko… Za to, że zawsze byłaś druga…

Łzy same płyną mi po policzkach. Chciałam to usłyszeć przez całe życie… a teraz czuję tylko pustkę i żal za straconym czasem.

Mama umiera kilka dni później. Na pogrzebie Michał stoi obok mnie, ale nawet nie patrzy mi w oczy. Po wszystkim podchodzi do mnie ciotka Basia:

– Jesteś dobrą córką, Aniu…

Ale ja nie czuję się dobra ani silna. Czuję się pusta.

Wieczorem siedzę sama w kawalerce i patrzę na zdjęcie mamy sprzed lat: uśmiechnięta, młoda kobieta trzymająca małego Michała na rękach. Ja stoję obok nich, trochę z boku, trochę niewidzialna.

Czy można wybaczyć komuś tylko dlatego, że odchodzi? Czy miłość naprawdę wszystko wybacza? Może są rany, które nigdy się nie goją… Co wy o tym myślicie?