Dłoń: Historia o niechcianym rodzeństwie i rodzinnych bliznach

– Wynoś się! I nie waż się wracać, jak ci się nogi podwiną! – wrzasnęła mama, kiedy trzaskałam drzwiami, ściskając w dłoni tanią walizkę z Pepco. Miała rację – miałam dwadzieścia jeden lat i byłam już dorosła. Ale w tamtej chwili czułam się jak dziecko, które właśnie straciło dom.

Szłam przez osiedle z głową spuszczoną, a w uszach dźwięczały mi jej słowa. „Dziwka” – rzuciła jeszcze na odchodne. Zawsze była mistrzynią w ranieniu. Zawsze wiedziała, gdzie uderzyć, żeby bolało najbardziej. Mój chłopak, Bartek, czekał na mnie pod blokiem. W milczeniu wrzucił walizkę do bagażnika starego Opla i ruszyliśmy w stronę jego kawalerki na Pradze.

– Wszystko w porządku? – zapytał cicho, kiedy zatrzymaliśmy się na światłach.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Chyba nie.

Nie płakałam. Nie umiałam już płakać. W domu nauczyłam się, że łzy to słabość, a słabość to coś, czego matka nie wybacza.

Bartek próbował mnie pocieszyć, ale czułam się jak cień samej siebie. Przez pierwsze tygodnie żyłam jak na autopilocie: praca w sklepie spożywczym, szybkie obiady z mrożonek, wieczory przed telewizorem. Bartek był dobry, ale nie rozumiał mojej pustki. Czasem patrzył na mnie z troską i pytał:

– Może zadzwonisz do mamy?

– Po co? Żeby usłyszeć, że jestem niewdzięczna?

Nie rozumiał. Nikt nie rozumiał.

Po miesiącu zaczęły się telefony od mamy. Najpierw krótkie, oschłe:

– Oddaj mi klucze do mieszkania.

Potem coraz bardziej dramatyczne:

– Jestem chora! Nikt mnie nie odwiedza! Nawet ty!

W końcu groźby:

– Jak umrę, to będziesz miała mnie na sumieniu!

Czułam się winna. Zawsze czułam się winna. Nawet kiedy wiedziałam, że to manipulacja.

Bartek próbował mnie wyciągnąć z tego bagna:

– Może powinniśmy jej kupić kota? Albo psa? Będzie miała się kim zająć.

Zaśmiałam się gorzko:

– Ona nawet mnie nie chciała. Myślisz, że pokocha zwierzę?

Ale pomysł zakiełkował we mnie jak ziarno. Może rzeczywiście… Może jeśli dam jej coś do kochania, przestanie mnie nienawidzić?

W sobotę pojechaliśmy na giełdę zwierząt pod Warszawą. Smród, hałas, tłum ludzi i klatek. Czułam się tam jak w piekle. Bartek szedł pierwszy, ja za nim – jak dziecko za rodzicem.

– Zobacz tego kota – wskazał na burego kociaka z jednym okiem.

Sprzedawca spojrzał na nas podejrzliwie:

– Pięćset złotych.

Bartek wyciągnął portfel, ale ja pokręciłam głową:

– Nie tego.

Wtedy zobaczyłam ją – małą czarną kulkę skuloną w kącie klatki. Była brudna, wychudzona i patrzyła na mnie z takim smutkiem, że aż ścisnęło mnie w gardle.

– Ile za tę? – zapytałam.

Sprzedawca wzruszył ramionami:

– Dajcie stówkę i bierzcie. I tak zdechnie.

Bartek spojrzał na mnie pytająco. Skinęłam głową.

Wzięliśmy ją do domu. Nazwałam ją Kropka – bo miała białą plamkę na łapce. Przez pierwsze dni spała pod kanapą i nie dawała się dotknąć. Bartek narzekał:

– Po co nam taki dziki kot? Nawet nie daje się pogłaskać!

Ale ja wiedziałam, że trzeba czasu. Tak samo jak ze mną – nikt mnie nie nauczył ufać od razu.

Po tygodniu Kropka zaczęła wychodzić spod kanapy. Po dwóch tygodniach spała ze mną w łóżku. Po miesiącu mruczała tak głośno, że zagłuszała telewizor.

Mama dzwoniła coraz częściej:

– Przyjedź w końcu! Sama tu siedzę jak palec!

W końcu uległam. Spakowałam Kropkę do transportera i pojechałam do rodzinnego bloku na Bródnie.

Mama otworzyła drzwi w szlafroku i papilotach.

– Co to za paskudztwo? – zapytała z obrzydzeniem.

– To kotka. Dla ciebie.

Spojrzała na mnie jak na wariatkę:

– Myślisz, że ja mam czas na takie głupoty? Ty powinnaś tu być! Ty jesteś moją córką!

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Postawiłam transporter na podłodze i powiedziałam cicho:

– To wszystko, co mogę ci dać.

Odwróciłam się i wyszłam. Mama krzyczała za mną:

– Nie waż się więcej tu przyjeżdżać! Jesteś nikim!

Wróciłam do Bartka ze łzami w oczach. Po raz pierwszy od lat płakałam naprawdę.

Kropka została z nami. Z czasem stała się częścią rodziny – naszym dzieckiem, terapeutką, powierniczką sekretów. Dzięki niej nauczyłam się kochać bezwarunkowo – tak, jak nigdy nie nauczyła mnie matka.

Minęły trzy lata. Mama zachorowała naprawdę – rak trzustki. Zadzwoniła do mnie dopiero wtedy, kiedy nie miała już nikogo innego.

– Przyjedź… Proszę…

Pojechałam do szpitala z duszą na ramieniu. Leżała blada i drobna jak dziecko.

– Przepraszam… – wyszeptała przez łzy. – Nie umiałam inaczej…

Nie odpowiedziałam nic. Trzymałam ją za rękę do samego końca.

Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania mamy. Na stole stało zdjęcie sprzed lat – ja jako mała dziewczynka na kolanach u matki. Uśmiechałyśmy się obie szeroko do obiektywu. Patrzyłam na to zdjęcie długo i myślałam: czy można wybaczyć wszystko?

Bartek objął mnie ramieniem:

– Chodź do domu.

Wzięłam Kropkę na ręce i wyszliśmy razem w noc.

Czasem myślę: czy gdybym była inną córką, ona byłaby inną matką? Czy można przerwać łańcuch rodzinnych blizn? Co wy o tym sądzicie?