Droga bez powrotu: Opowieść Marzeny o rodzinnych więzach i samotności

— Może jeszcze będziesz mu majtki prała? Skarpety? W końcu to dorosły facet, do cholery! Niech sobie sam radzi — powiedział z ironią Bartosz, patrząc, jak zakładam płaszcz. Głos miał spokojny, ale tak lodowaty, że na chwilę zastygłam w bezruchu. Spuściłam wzrok, wsunęłam dłonie do kieszeni i bez słowa zapięłam suwak.

W powietrzu wisiała cisza, ciężka jak ołów. Słyszałam tylko szum lodówki i cichy stukot deszczu o parapet. Bartosz stał w progu kuchni, oparty o framugę, z tym swoim nieodgadnionym wyrazem twarzy. Zawsze taki był — zamknięty, chłodny, jakby wszystko go drażniło. Ale dziś… dziś czułam, że coś się zmieniło nieodwracalnie.

— Idę do Michała — powiedziałam cicho, jakby tłumacząc się przed samą sobą. — On mnie potrzebuje.

— Michał ma trzydzieści lat, Marzena. Trzydzieści! — Bartosz podniósł głos, ale nie krzyczał. — Kiedy wreszcie zrozumiesz, że nie możesz żyć jego życiem?

Zacisnęłam usta. Wiedziałam, że ma rację. Ale serce matki nie słucha rozsądku. Michał był moim jedynym dzieckiem, moim światem. Po rozwodzie z jego ojcem zostałam z nim sama i przez lata robiłam wszystko, żeby niczego mu nie brakowało. Może za bardzo…

Wyszłam na klatkę schodową i zamknęłam za sobą drzwi. Schodziłam powoli po schodach, czując ciężar każdego kroku. W głowie dudniły mi słowa Bartosza: „Nie możesz żyć jego życiem”.

Michał mieszkał kilka ulic dalej, w starym bloku z wielkiej płyty. Odkąd stracił pracę pół roku temu, coraz rzadziej wychodził z domu. Zasłaniał okna kocem, nie odbierał telefonów od znajomych. Tylko ja miałam do niego klucz.

Zapukałam delikatnie i weszłam do środka. W mieszkaniu panował półmrok i zaduch. Michał siedział na kanapie w dresie, zapatrzony w ekran telewizora, na którym leciał jakiś program o gotowaniu.

— Cześć, mamo — mruknął bez entuzjazmu.

— Przyniosłam ci trochę jedzenia i czyste ubrania — powiedziałam łagodnie, stawiając torbę na stole.

— Nie trzeba było…

Usiadłam obok niego i przez chwilę milczeliśmy. Patrzyłam na jego twarz — zarost, podkrążone oczy, zmęczenie. Był taki inny niż kiedyś: pełen energii, pomysłów, marzeń.

— Michał… może poszedłbyś jutro na spacer? Albo zadzwonił do Kamila? Martwię się o ciebie.

Westchnął ciężko.

— Mamo, daj mi spokój. Nie rozumiesz? Nie mam siły na ludzi. Po prostu… zostaw mnie.

Poczułam ukłucie bólu w sercu. Chciałam go przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale wiedziałam, że to nic nie zmieni. Michał zamknął się w swoim świecie i nie chciał nikogo do niego wpuszczać.

Wróciłam do domu późnym wieczorem. Bartosz siedział przy stole z gazetą i filiżanką herbaty.

— I co? — zapytał bez emocji.

— Nic… Jest coraz gorzej — odpowiedziałam cicho.

Przez chwilę patrzył na mnie uważnie.

— Marzena… Ja cię kocham. Ale nie mogę już dłużej patrzeć, jak się zatracasz przez niego. On cię niszczy.

Zacisnęłam pięści pod stołem. Czy naprawdę byłam aż tak ślepa? Czy moje życie naprawdę kręciło się tylko wokół Michała?

Następnego dnia zadzwoniła do mnie siostra, Renata.

— Marzena, musisz coś z tym zrobić! Michał cię wykorzystuje! Przecież on jest dorosły!

— To mój syn… — szepnęłam bezradnie.

— Ale ty też jesteś człowiekiem! Masz prawo do własnego życia!

Wieczorem długo leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit. Wspominałam czasy, kiedy Michał był mały: pierwsze kroki, pierwsze słowa, wspólne wakacje nad morzem… Byliśmy wtedy tylko we dwoje przeciwko całemu światu. Obiecałam sobie wtedy, że nigdy go nie zostawię.

Ale teraz… Teraz czułam się jak więzień własnych obietnic.

Bartosz coraz częściej wychodził z domu bez słowa. Wracał późno, pachniał obcymi perfumami. Zaczęłam podejrzewać najgorsze, ale nie miałam siły pytać ani walczyć.

Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i zobaczyłam go rozmawiającego przez telefon na balkonie.

— Tak… Wiem… Też za tobą tęsknię — usłyszałam przez uchylone drzwi balkonowe.

Serce mi zamarło. Poczułam się zdradzona przez wszystkich: przez syna, który mnie odrzucał; przez partnera, który szukał pocieszenia gdzie indziej; przez siebie samą, bo nie potrafiłam postawić granic.

Wieczorem Bartosz spakował walizkę.

— Przepraszam, Marzena. Nie mogę już tak żyć — powiedział cicho i wyszedł bez pożegnania.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Tylko zegar tykał głośniej niż zwykle.

Przez kilka dni chodziłam jak w transie: praca-dom-praca-dom. Nikt nie pytał, jak się czuję. Nikt nie zauważył łez ukradkiem ocieranych w tramwaju.

Któregoś wieczoru zadzwoniła Renata.

— Marzena… Przyjedź do mnie na weekend. Odpoczniesz trochę.

Pojechałam. Siedziałyśmy razem przy herbacie i długo rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Renata powiedziała coś ważnego:

— Czasem trzeba pozwolić ludziom upaść, żeby mogli się podnieść sami. Ty też musisz nauczyć się żyć dla siebie.

Wróciłam do domu z nową myślą: może rzeczywiście czas przestać ratować wszystkich wokół i zacząć ratować siebie?

Od tamtej pory próbuję każdego dnia znaleźć choć chwilę dla siebie: spacer po parku, książka wieczorem, rozmowa z koleżanką z pracy. Michał powoli zaczyna wychodzić ze swojego świata — sam zadzwonił ostatnio i zaprosił mnie na obiad.

Czasem jeszcze budzę się w nocy z poczuciem winy i strachu przed samotnością. Ale coraz częściej myślę: czy naprawdę bycie matką oznacza rezygnację z własnego życia? Czy można kochać kogoś tak bardzo, że aż siebie samego się traci?

Może właśnie teraz jest czas na nowy początek? Co wy byście zrobili na moim miejscu?