Dwie kotlety, jeden wybór: Jak mój świat rozpadł się przy kuchennym stole
Zanim zdążyłam przełknąć pierwszy kęs ziemniaków, on już zabrał mi z talerza dwie kotlety. – Powinnaś schudnąć, Magda – powiedział cicho, ale tak, żeby dzieci słyszały. – Jak będziesz tak dalej wyglądać, to nie dziw się, że zacznę się rozglądać za kimś innym. Zamarłam z widelcem w dłoni. W pokoju zapadła cisza, tylko najmłodszy, Staś, dalej bawił się marchewką na swoim talerzu.
Mam trzydzieści pięć lat i trzy córki: Hanię (7), Marysię (4) i półtorarocznego Stasia. Sześć lat temu byłam inną kobietą – szczupłą, uśmiechniętą, z planami na własny salon kosmetyczny. Dziś jestem cieniem tamtej Magdy. Mój dzień to pieluchy, kaszki, przedszkolne przedstawienia i wieczne sprzątanie. Mąż – Tomek – wraca późno z pracy w urzędzie miasta, rzuca teczkę na komodę i oczekuje obiadu na stole. Ja? Ja jestem tłem.
Poznaliśmy się na weselu kuzynki. On był duszą towarzystwa, ja – cichą dziewczyną z prowincji. Zakochał się we mnie, jak twierdził, za moją skromność i ciepło. Szybko zamieszkaliśmy razem w jego dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Było ciasno, ale szczęśliwie. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Pierwsza ciąża była dla mnie szokiem – Tomek się cieszył, ja płakałam ze strachu. Ale potem pokochałam Hanię całym sercem. Zrezygnowałam z pracy w drogerii, bo Tomek twierdził, że „dzieci potrzebują matki w domu”. Potem przyszła Marysia, a zaraz po niej Staś. Każda ciąża zostawiała ślad na moim ciele i psychice. Przestałam mieścić się w ulubione dżinsy, a w lustrze widziałam coraz bardziej obcą kobietę.
Tomek na początku żartował z mojej wagi – „moja pączusia”, „kochana kluska”. Ale z czasem żarty zamieniły się w kąśliwe uwagi. – Może byś się trochę ogarnęła? – rzucał podczas śniadania. – Zobacz na matki w telewizji, one jakoś dają radę.
Najgorsze były wizyty jego matki, pani Grażyny. – Magda, ty musisz bardziej dbać o siebie! – mówiła z uśmiechem, który nie sięgał oczu. – Tomek ciężko pracuje, a ty… no cóż…
Czułam się coraz bardziej samotna. Przyjaciółki z czasów liceum rozjechały się po świecie albo miały własne życie. Moja mama mieszkała w Białymstoku i widywałyśmy się raz na kilka miesięcy. Czasem dzwoniła wieczorem:
– Madziu, jak się trzymasz?
– Dobrze, mamo – kłamałam.
Bo jak powiedzieć matce, że jej córka boi się własnego męża? Że czuje się jak służąca we własnym domu?
Pieniądze były wiecznie napięte. Tomek zarabiał nieźle, ale wszystko szło na kredyt hipoteczny i zajęcia dodatkowe Hani. Ja nie miałam nawet własnych pieniędzy na fryzjera. Kiedy raz poprosiłam o 50 złotych na kosmetyczkę, usłyszałam:
– Po co ci to? I tak nikt cię nie ogląda.
Z czasem zaczęłam jeść ukradkiem – wieczorami podjadałam ciastka po kryjomu w łazience. To była moja jedyna przyjemność. Ale potem przychodziło poczucie winy i obrzydzenie do samej siebie.
Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci już spały, Tomek siadał przed telewizorem albo wychodził „na piwo z kolegami”. Ja zostawałam sama z myślami. Czasem płakałam po cichu do poduszki.
Pewnego dnia Hania zapytała:
– Mamusiu, dlaczego tata krzyczy na ciebie?
Zatkało mnie.
– Tata jest zmęczony po pracy…
Ale widziałam w jej oczach strach i niepewność.
Wszystko pękło tamtego piątkowego wieczoru przy stole. Kiedy Tomek zabrał mi kotlety i upokorzył przy dzieciach, poczułam jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg.
Po kolacji zamknęłam się w łazience i długo patrzyłam na swoje odbicie. Opuchnięte oczy, tłuste włosy związane w niedbały kok, szlafrok poplamiony kaszką Stasia.
Następnego dnia zadzwoniła pani Grażyna:
– Madziu, słyszałam od Tomka, że znowu byłaś niegrzeczna przy stole…
– Proszę pani…
– Wiesz dobrze, że Tomek zasługuje na więcej wsparcia! Może powinnaś pomyśleć o jakiejś diecie?
Odłożyłam słuchawkę bez słowa.
Wieczorem Tomek wrócił późno i śmierdział piwem.
– Co taka naburmuszona? – spytał.
– Tomek… ja już nie daję rady.
– To twoja sprawa – rzucił i poszedł do sypialni.
Przez kolejne dni chodziłam jak duch. Dzieci wyczuwały napięcie – Hania zaczęła moczyć się w nocy, Marysia była marudna i płaczliwa.
W końcu zadzwoniłam do mojej mamy:
– Mamo… ja już nie wiem co robić…
Mama milczała przez chwilę.
– Madziu… przyjedź do mnie na kilka dni z dziećmi. Odpoczniesz.
Bałam się zostawić Tomka samego. Bałam się jego gniewu i tego co powie teściowa. Ale jeszcze bardziej bałam się zostać w tym domu kolejny dzień.
Spakowałam dzieci do starego forda i pojechałam do Białegostoku. Mama przyjęła nas z otwartymi ramionami. Przez pierwsze dwa dni spałam po dziesięć godzin na dobę.
Wieczorem usiadłyśmy przy herbacie.
– Madziu… musisz pomyśleć o sobie. Dzieci potrzebują szczęśliwej mamy.
– Ale ja nie umiem być sama…
Mama ujęła moją dłoń:
– Lepiej być samą niż samotną w małżeństwie.
Tomek dzwonił codziennie:
– Kiedy wracasz?
– Nie wiem…
– Nie rób scen! Wracaj natychmiast!
Ale ja milczałam.
Po tygodniu zaczęłam czuć coś dziwnego – ulgę? Spokój? Po raz pierwszy od lat miałam czas wypić kawę w ciszy i przeczytać kilka stron książki.
Mama zapisała mnie do psychologa. Bałam się pierwszej wizyty jak ognia. Ale pani Aneta była ciepła i konkretna:
– Magdo… czy czujesz się kochana?
Zalałam się łzami.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: przez lata pozwalałam innym decydować o moim życiu. O moim ciele, marzeniach, nawet o tym ile mogę zjeść przy stole!
Po dwóch tygodniach Tomek przyjechał do Białegostoku.
– Wracaj do domu! Co ludzie powiedzą?
Popatrzyłam mu prosto w oczy:
– A co powiedzą dzieci, jeśli zobaczą jak ich mama znika kawałek po kawałku?
Nie odpowiedział.
Nie wiem co będzie dalej. Może wrócę do Warszawy i spróbuję jeszcze raz poukładać nasze życie. A może zostanę tu dłużej i zacznę wszystko od nowa – dla siebie i dla dzieci.
Czasem pytam siebie: czy lepiej być samą niż samotną przy kimś? Czy mam prawo walczyć o siebie? Może wy mi odpowiecie…