Gołąbki, które rozbiły rodzinę: Opowieść o miłości, rozczarowaniu i sile własnego głosu
Gdy wpadłam do kuchni, z torbami pełnymi zakupów, czułam jak pot spływa mi po plecach. Był środek listopada, a ja wracałam z pracy i jeszcze po drodze zahaczyłam o Biedronkę. W drzwiach już stał mój mąż – nie, nie ten pierwszy, tylko drugi – Andrzej. Zawsze miał ten sam wyraz twarzy: oczekiwanie zmieszane z pretensją.
– Co na obiad? – zapytał, nawet nie patrząc na mnie, tylko na siatki.
– Jeszcze nie wiem. Może zupa? – odpowiedziałam zmęczonym głosem.
– Znowu zupa? Może byś w końcu zrobiła gołąbki jak moja mama? – rzucił z przekąsem.
Wtedy coś we mnie pękło. Przez chwilę miałam ochotę rzucić tymi siatkami o podłogę i wyjść. Ale zamiast tego zaczęłam rozpakowywać zakupy. Andrzej usiadł przy stole, wyjął telefon i zaczął przeglądać Facebooka. W kuchni pachniało kapustą i cebulą, a ja czułam się jak służąca we własnym domu.
Nie zawsze tak było. Kiedyś myślałam, że Andrzej to moja druga szansa na szczęście. Po rozwodzie z pierwszym mężem, który zostawił mnie dla młodszej koleżanki z pracy, długo nie wierzyłam w miłość. Andrzeja poznałam na portalu randkowym. Był wdowcem, miał dorosłą córkę i wydawał się czuły. Przynajmniej przez pierwsze miesiące.
Pobraliśmy się szybko – może za szybko. Moja mama ostrzegała: „Nie znasz go dobrze, Aniu”. Ale ja byłam już po czterdziestce i bałam się samotności bardziej niż błędów.
Pierwsze tygodnie były nawet miłe. Andrzej przynosił kwiaty, gotował kawę, czasem nawet ścielił łóżko. Ale potem wszystko zaczęło się zmieniać. Zaczął narzekać na moje gotowanie – że za mało mięsa, że za dużo warzyw, że nie umiem zrobić schabowego tak jak jego mama robiła. A już gołąbki… To był temat rzeka.
– U mojej matki to zawsze były gołąbki w niedzielę – powtarzał. – Ty nawet liścia kapusty nie umiesz dobrze sparzyć.
Początkowo próbowałam się starać. Dzwoniłam do teściowej po przepis, oglądałam filmiki na YouTube. Ale Andrzej zawsze znalazł powód do krytyki.
– Za suche! – krzyczał pewnego razu, odstawiając talerz.
– To może sam sobie ugotuj! – wybuchłam wtedy pierwszy raz.
– Ja pracuję fizycznie, a ty siedzisz w biurze! – odburknął.
Nie chciałam kłótni przy stole, więc przełykałam łzy razem z własnym obiadem.
Najgorzej było w niedziele, kiedy przyjeżdżała jego córka – Paulina. Miała trzydzieści lat i patrzyła na mnie jak na intruza. Gdy tylko coś jej nie pasowało, dzwoniła do babci i relacjonowała wszystko:
– Babciu, Ania znowu zrobiła te swoje fit dania…
Teściowa dzwoniła potem do Andrzeja:
– Synku, ty musisz jeść porządnie! Co to za kobieta, co nie umie gotować?
Czułam się coraz bardziej osaczona. W pracy byłam szanowaną księgową, a w domu traktowano mnie jak nieudacznicę.
Pewnego dnia usiadłam z Andrzejem przy stole i powiedziałam:
– Musimy porozmawiać o wydatkach. Ja jem lekko, ty mięso trzy razy dziennie. Składamy się po równo na zakupy, ale ja praktycznie płacę za twoje jedzenie.
Andrzej spojrzał na mnie jak na kosmitkę:
– Takie są zasady w rodzinie! Każdy daje tyle samo.
– Ale ja nie jem tyle co ty! Nie stać mnie już na kosmetyki ani nowe buty!
– To idź do swojej matki się poskarżyć! – rzucił z pogardą.
Zadzwoniłam do mojej siostry Iwony. Ona zawsze miała dla mnie czas.
– Anka, ty się dajesz wykorzystywać! – powiedziała bez ogródek. – U mnie w domu każdy kupuje sobie to, co chce jeść. Może spróbujcie tak?
Próbowałam porozmawiać z Andrzejem jeszcze raz:
– Może każdy będzie kupował sobie jedzenie osobno?
– A co ja jestem? Kawaler na stancji? – oburzył się.
Wiedziałam już wtedy, że to nie chodzi o gołąbki ani nawet o pieniądze. Chodziło o władzę i brak szacunku.
Kulminacja przyszła w sobotę przed świętami Bożego Narodzenia. Paulina przyjechała z narzeczonym i teściową. Wszyscy usiedli przy stole i zaczęli komentować:
– U nas w domu to zawsze był barszcz z uszkami i gołąbki – powiedziała teściowa Pauliny.
Paulina spojrzała na mnie z wyższością:
– Ania robi tylko sałatki…
Andrzej dołożył swoje:
– No właśnie! Nawet na święta nie potrafi zrobić normalnego obiadu!
Wstałam od stołu i powiedziałam głośno:
– Jeśli wam nie pasuje moje gotowanie, możecie sami sobie zrobić obiad!
Wybuchła awantura. Paulina płakała, Andrzej krzyczał:
– Wstyd przynosisz rodzinie!
Teściowa zadzwoniła do mojej mamy:
– Pani córka to nie gospodyni!
Mama przyjechała jeszcze tego samego dnia.
Usiadłyśmy w moim pokoju. Mama pogłaskała mnie po włosach:
– Córeczko, po co ci to wszystko? Przecież ty jesteś wartościową kobietą!
Zaczęłam płakać jak dziecko.
Następnego dnia spakowałam walizkę i pojechałam do Iwony. Andrzej nawet nie próbował mnie zatrzymać.
Przez kilka tygodni mieszkałam u siostry. Zaczęłam chodzić na terapię. Po raz pierwszy od lat poczułam ulgę.
Andrzej dzwonił kilka razy:
– Kiedy wrócisz?
Odpowiadałam spokojnie:
– Nie wrócę do domu, gdzie jestem tylko kucharką i bankomatem.
Po kilku miesiącach złożyłam pozew o rozwód. Dziś mieszkam sama w małym mieszkaniu na obrzeżach miasta. Gotuję to, co lubię: czasem gołąbki (po swojemu!), czasem sałatkę z kaszą jaglaną.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: dlaczego tak długo pozwalałam innym decydować o moim życiu? Czy naprawdę trzeba aż kuchennej awantury o gołąbki, żeby odzyskać własny głos?
A wy? Czy mieliście kiedyś moment przełomowy przez coś zupełnie codziennego? Jak długo można godzić się na brak szacunku w imię „rodzinnej harmonii”?