Kotlety, które zmieniły wszystko: Historia Elżbiety z podwarszawskiego osiedla

Zimny wiatr szarpał moją kurtką, kiedy z impetem otworzyłam drzwi do sklepu spożywczego na naszym podwarszawskim osiedlu. Byłam wściekła – nie na pogodę, tylko na własne życie. Mąż zostawił mnie dla młodszej, dzieci wyjechały za granicę i dzwoniły tylko wtedy, gdy potrzebowały pieniędzy. Mama, z którą mieszkałam od rozwodu, codziennie wypominała mi, że nie potrafię sobie ułożyć życia. A ja? Ja po prostu chciałam zjeść coś ciepłego i nie myśleć o tym wszystkim choć przez chwilę.

W sklepie pachniało świeżym pieczywem i smażonym mięsem. Za ladą stała pani Halina – zawsze uśmiechnięta, choć życie jej też nie oszczędzało. Przede mną w kolejce stał mężczyzna w granatowej kurtce, z siwymi włosami i oczami, które wydawały się znać wszystkie smutki świata. Zerknął na mnie i odwrócił wzrok. Zauważyłam, że ręce mu drżą.

– Dzień dobry, Elżbieto – przywitała mnie Halina. – Jak zwykle kotlety?

– Tak, poproszę dwa. I może jeszcze trochę surówki z marchewki – odpowiedziałam, starając się brzmieć normalnie.

Mężczyzna spojrzał na mnie raz jeszcze. W jego oczach zobaczyłam coś znajomego – tę samą pustkę, którą czułam w sobie od miesięcy.

– Przepraszam… – odezwał się cicho. – Czy pani mieszka na tym osiedlu? Bo ja tu nowy…

Halina uśmiechnęła się szeroko:

– Panie Andrzeju, to Elżbieta. Najlepsza sąsiadka na świecie! Pomoże panu znaleźć wszystko – nawet drogę do własnego mieszkania.

Poczułam, jak się rumienię. Andrzej wyciągnął rękę:

– Andrzej Kamiński. Przeprowadziłem się tu po śmierci żony…

Zamilkł nagle, jakby żałował tych słów. W sklepie zrobiło się niezręcznie cicho.

– Przykro mi… – powiedziałam szczerze.

– Dziękuję. To już dwa lata, ale czasem boli tak samo.

Wzięłam swoje kotlety i już miałam wychodzić, gdy Halina rzuciła za mną:

– Elżbieta! Może pokażesz panu Andrzejowi, gdzie jest poczta? On się tu jeszcze gubi…

Nie miałam ochoty na towarzystwo, ale coś mnie tknęło. Może to spojrzenie? Może samotność?

– Oczywiście – odpowiedziałam. – Idzie pan?

Wyszliśmy razem na mróz. Szliśmy w milczeniu przez chwilę, aż Andrzej odezwał się pierwszy:

– Wie pani… Przepraszam za tamto w sklepie. Nie jestem dobry w rozmowach z ludźmi.

– Ja też nie – przyznałam. – Ale czasem trzeba spróbować.

Przy poczcie zatrzymał się i spojrzał na mnie uważnie:

– Może napijemy się kiedyś herbaty? Tak po sąsiedzku?

Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się nowych znajomości, bałam się rozczarowań. Ale coś we mnie pękło.

– Może jutro? Po pracy?

Uśmiechnął się lekko:

– Jutro będzie dobrze.

Tego wieczoru mama patrzyła na mnie podejrzliwie:

– Znowu późno wracasz? Gdzie byłaś?

– Spotkałam sąsiada. Pomogłam mu znaleźć pocztę.

– Sąsiada? Faceta? Elu, ty chyba nie zamierzasz znowu się pakować w jakieś głupoty? Już raz cię facet zostawił!

Zacisnęłam zęby:

– Mamo, mam prawo do własnego życia.

– Masz prawo do błędów! Ale potem nie płacz mi w poduszkę!

Wyszłam do kuchni i zamknęłam za sobą drzwi. Po raz pierwszy od dawna poczułam coś na kształt nadziei.

Następnego dnia Andrzej czekał pod moją klatką z termosikiem herbaty i dwoma kubkami.

– Chodźmy do parku – zaproponował.

Usiedliśmy na ławce pod gołym niebem. Opowiadał mi o swojej żonie – o tym, jak chorowała i jak bardzo ją kochał. Ja mówiłam o dzieciach, które wyjechały i o tym, jak trudno być samotną kobietą po pięćdziesiątce w Polsce.

Zaczęliśmy spotykać się coraz częściej. Mama kręciła nosem:

– On chce tylko twojego mieszkania! Wszyscy faceci są tacy sami!

Próbowałam tłumaczyć:

– Mamo, on ma swoje mieszkanie! Jest wdowcem!

Ale ona tylko machała ręką:

– Nie wierzę w takie bajki.

Dzieci zadzwoniły po miesiącu:

– Mamo, słyszeliśmy od babci, że masz nowego chłopaka? – zapytała córka z Londynu.

– To nie tak… Poznałam kogoś. Jest mi dobrze.

– Uważaj na siebie! Nie chcemy potem problemów z mieszkaniem!

Poczułam się jak złodziejka własnego szczęścia. Czy naprawdę nikt nie wierzył, że mogę jeszcze być szczęśliwa?

Pewnego dnia Andrzej zaprosił mnie do siebie na obiad. Było skromnie: barszcz czerwony i pierogi ruskie z Biedronki. Ale rozmawialiśmy godzinami.

– Elżbieto… Ja wiem, że ludzie gadają. Ale ja nie chcę twoich pieniędzy ani mieszkania. Chcę tylko… żeby ktoś rano powiedział mi „dzień dobry”.

Popłakałam się wtedy pierwszy raz od rozwodu.

Mama przestała ze mną rozmawiać na dwa tygodnie. Dzieci pisały krótkie smsy: „Uważaj na siebie” albo „Nie rób głupstw”.

A ja zaczęłam żyć naprawdę. Chodziliśmy z Andrzejem do kina, na spacery po lesie, gotowaliśmy razem obiady. Po raz pierwszy od lat ktoś zapytał mnie: „Jak się dziś czujesz?” i naprawdę chciał usłyszeć odpowiedź.

W końcu postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę.

– Mamo – powiedziałam pewnego wieczoru – jeśli nie możesz zaakceptować mojego szczęścia, będę musiała wyprowadzić się do Andrzeja.

Spojrzała na mnie z wyrzutem:

– Zostawisz mnie samą?

– Nie zostawię cię nigdy. Ale nie mogę już dłużej żyć tylko dla ciebie.

Płakałyśmy obie tej nocy długo.

Dziś mieszkam z Andrzejem. Mama czasem przychodzi na niedzielny rosół i powoli zaczyna go akceptować. Dzieci przestały wypytywać o mieszkanie – widzą, że jestem szczęśliwa i chyba zaczynają rozumieć, że miłość nie ma wieku.

Czasem patrzę przez okno na nasze osiedle i myślę: ile kobiet takich jak ja boi się zawalczyć o siebie? Ile z nas rezygnuje ze szczęścia przez cudze gadanie?

Czy naprawdę musimy wybierać między rodziną a własnym życiem? A może da się pogodzić jedno z drugim? Co wy o tym myślicie?