Kruche sercem: Opowieść o rodzinnych sekretach i cenie miłości
Wszystko zaczęło się w ten zimny, listopadowy wieczór, kiedy ojciec wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Drzwi trzasnęły z hukiem, a ja, mając zaledwie dwanaście lat, zamarłam przy kuchennym stole. Mama spojrzała na mnie nerwowo i szepnęła: — Idź do pokoju, Zosiu. Ale ja nie posłuchałam. Przez uchylone drzwi słyszałam ich kłótnię. — To przez twoją matkę! — krzyczał ojciec. — Zawsze byłaś słaba, a teraz nasza córka też taka będzie! — Przestań! — odpowiedziała mama drżącym głosem. — Zosia jest silniejsza, niż myślisz.
Nie wiedziałam wtedy, że ta rozmowa będzie początkiem wszystkiego, co miało mnie spotkać. W szkole byłam zawsze tą „inną”. Cicha, drobna, z wiecznie podkrążonymi oczami i rękami schowanymi w za dużych swetrach. Dziewczyny z klasy szeptały za moimi plecami:
— Widzieliście ją? Znowu nie je obiadu. Pewnie się odchudza.
— Albo chora jakaś. Lepiej nie siadaj obok niej.
Tylko jedna osoba nie patrzyła na mnie jak na dziwadło — Bartek. Był najpopularniejszym chłopakiem w klasie, kapitanem drużyny siatkówki, zawsze otoczony wianuszkiem koleżanek. Ale to do mnie podszedł na przerwie i zapytał:
— Zosiu, wszystko w porządku?
— Tak — odpowiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy.
— Nie wyglądasz na szczęśliwą.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nikt wcześniej nie pytał mnie o samopoczucie. Od tego dnia Bartek zaczął siadać obok mnie na lekcjach, odprowadzał mnie do domu i bronił przed docinkami innych. Dziewczyny były wściekłe.
— Myślisz, że jesteś lepsza? — syknęła któregoś dnia Marta, liderka klasy. — Bartek tylko ci współczuje. Wiesz o tym?
Udawałam, że nie słyszę. Ale wieczorami płakałam w poduszkę, bo wiedziałam, że mają rację. Bartek był dla mnie dobry z litości.
W domu atmosfera była coraz gorsza. Ojciec coraz częściej wracał pijany i wyżywał się na mamie. Pewnego wieczoru usłyszałam trzask tłuczonego szkła i krzyk:
— Dość tego! Zabieram Zosię i wyjeżdżamy!
— Gdzie? — ryknął ojciec. — Nigdzie nie pojedziesz!
Mama spakowała mnie w pośpiechu i uciekłyśmy do babci do Kielc. Tam życie miało być lepsze, ale szybko okazało się, że stare rany nie goją się tak łatwo.
Babcia była surowa i wymagająca.
— Dziewczynka powinna być silna! — powtarzała codziennie. — Nie możesz być taka miękka jak twoja matka!
Starałam się ze wszystkich sił spełnić jej oczekiwania. Chodziłam do szkoły z podniesioną głową, uczyłam się najlepiej w klasie i pomagałam w domu. Ale nocami śniły mi się koszmary — ojciec krzyczący na mamę, Marta wyśmiewająca mnie przed całą klasą.
Bartek pisał do mnie listy:
„Zosiu, tęsknię za tobą. Wszyscy pytają, gdzie jesteś. Marta rozpowiada różne rzeczy… Nie słuchaj jej. Dla mnie jesteś wyjątkowa.”
Trzymałam te listy pod poduszką jak talizman.
Lata mijały. Skończyłam liceum z wyróżnieniem i dostałam się na medycynę w Warszawie. Mama była dumna, babcia mniej — uważała, że powinnam zostać w Kielcach i znaleźć sobie męża.
— Co ci po tych studiach? I tak skończysz jak twoja matka — sama z dzieckiem!
Ale ja chciałam czegoś więcej. Chciałam być kimś ważnym, udowodnić wszystkim — ojcu, babci, Marcie — że jestem coś warta.
Na studiach poznałam Pawła. Był zupełnie inny niż Bartek — cichy, zamknięty w sobie, ale miał w sobie coś magnetycznego. Zakochałam się bez pamięci.
Pewnego dnia zadzwoniła babcia:
— Twoja matka jest w szpitalu. Przyjedź natychmiast.
Rzuciłam wszystko i pojechałam do Kielc. Mama leżała na oddziale onkologicznym, wyniszczona chorobą.
— Zosiu… przepraszam cię za wszystko… — wyszeptała.
— Mamo, nie mów tak…
— Chciałam cię chronić… ale chyba tylko cię skrzywdziłam…
Płakałyśmy razem przez całą noc.
Po pogrzebie wróciłam do Warszawy inna. Paweł próbował mnie pocieszać:
— Musisz żyć dalej… Twoja mama by tego chciała.
Ale ja nie potrafiłam już cieszyć się niczym.
Wkrótce okazało się, że jestem w ciąży. Paweł był przerażony.
— Nie jestem gotowy na dziecko… Może powinniśmy poczekać?
— Nie ma na co czekać — odpowiedziałam twardo.
Zostałam sama z brzuchem i lękiem o przyszłość. Babcia odmówiła pomocy:
— Mówiłam ci! Teraz zobaczysz, jak to jest!
Bartek napisał jeszcze jeden list:
„Zosiu… Słyszałem o wszystkim od wspólnych znajomych. Jeśli będziesz potrzebować pomocy — zawsze możesz na mnie liczyć.”
Nie odpisałam mu nigdy.
Urodziłam córkę — Hanię. Była drobna jak ja i równie cicha. Każdego dnia walczyłam o to, by dać jej lepsze życie niż moje własne dzieciństwo.
Pracowałam na dwa etaty: jako pielęgniarka w szpitalu i sprzątaczka w pobliskim hotelu. Często nie miałam siły nawet zrobić kolacji.
— Mamo, dlaczego płaczesz? — pytała Hania pewnego wieczoru.
— Bo czasem dorosłym też jest smutno…
Któregoś dnia zadzwoniła Marta:
— Słyszałam o tobie… Podobno jesteś sama z dzieckiem? Widzisz? Mówiłam ci kiedyś…
Rozłączyłam się bez słowa.
Po latach spotkałam Bartka przypadkiem na dworcu kolejowym w Warszawie.
— Zosiu! To naprawdę ty?
— Tak… To ja.
— Wyglądasz pięknie… choć trochę smutno.
Uśmiechnęłam się pierwszy raz od dawna.
Usiedliśmy razem na ławce i rozmawialiśmy godzinami o wszystkim i o niczym. Bartek miał żonę i dwójkę dzieci, ale powiedział mi coś ważnego:
— Wiesz… zawsze żałowałem, że wtedy nie pojechałem za tobą do Kielc.
Wróciłam do domu z dziwnym uczuciem ulgi i żalu jednocześnie.
Dziś Hania ma już siedem lat i jest moim całym światem. Czasem patrzę na nią i zastanawiam się: czy uda mi się przerwać ten łańcuch rodzinnych krzywd? Czy ona będzie silniejsza ode mnie?
Może każdy z nas nosi w sobie jakieś pęknięcie? Może właśnie te pęknięcia czynią nas ludźmi? Jak myślicie — czy można naprawdę uciec od własnej przeszłości?