Lekarstwo na trudności: Historia Marty i Pawła

Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na kanapie. W tej samej chwili usłyszałam płacz mojej córki z pokoju obok. Zanim zdążyłam do niej pobiec, Paweł już był na klatce schodowej. Nie obejrzał się nawet przez ramię. Zostałam sama – ja, Marta, trzydziestopięcioletnia nauczycielka z małego miasta pod Lublinem, z długami, z dzieckiem i z poczuciem, że wszystko, co budowałam przez lata, właśnie runęło.

– Mamo, gdzie tata? – zapytała Zosia, ocierając łzy rękawem piżamki.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Sama nie rozumiałam, jak do tego doszło. Jeszcze miesiąc temu planowaliśmy wakacje nad morzem. Jeszcze tydzień temu kłóciliśmy się o to, kto ma wynieść śmieci. A dziś… dziś zostałam sama z dzieckiem i stertą rachunków.

Moja matka zadzwoniła już rano.

– Mówiłam ci, że ten twój Paweł to nie jest materiał na męża! – zaczęła bez przywitania. – Gdybyś słuchała mnie dziesięć lat temu, nie byłoby teraz tego wstydu!

– Mamo, proszę cię… – próbowałam ją uciszyć, ale ona już była w swoim żywiole.

– I co teraz? Myślisz, że ja ci pomogę? Sama mam ledwo na leki! – rzuciła i rozłączyła się bez słowa pożegnania.

Zawsze byłam dla niej rozczarowaniem. Najpierw nie poszłam na medycynę jak ona chciała. Potem wyszłam za Pawła – chłopaka z sąsiedniej wsi, który nie miał własnego mieszkania ani porządnej pracy. Teraz zostałam sama z dzieckiem i kredytem na mieszkanie w bloku z wielkiej płyty.

Wieczorem zadzwoniła moja siostra, Agata.

– Słuchaj, Marta… Może przyjedziesz do nas na weekend? Dzieciaki się pobawią razem, a ty trochę odpoczniesz.

– Nie mogę. Muszę iść do pracy w sobotę. Zresztą… nie chcę nikomu się narzucać – odpowiedziałam cicho.

– Przestań! Jesteśmy rodziną. Nie możesz wiecznie udawać, że wszystko jest w porządku!

Nie odpowiedziałam. Po prostu się rozłączyłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że najgorsze dopiero przede mną.

Następnego dnia dostałam pismo z banku – zaległość na kredycie hipotecznym. Paweł przestał wpłacać swoją część już dwa miesiące temu. Zadzwoniłam do niego z płaczem.

– Paweł, błagam cię… Nie zostawiaj mnie z tym wszystkim!

– Marta, ja też mam swoje życie! – usłyszałam tylko. – Nie dam rady płacić za dwóch! Może sprzedaj mieszkanie i wróć do matki?

Rzuciłam telefonem o ścianę. Zosia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Mamusiu… nie płacz – szepnęła i przytuliła się do mnie mocno.

Wtedy pierwszy raz pomyślałam o tym, żeby po prostu wyjść i już nie wrócić. Ale nie mogłam zostawić córki. Była moim jedynym światłem w tym tunelu.

W pracy też nie było lepiej. Dyrektorka szkoły wezwała mnie na rozmowę.

– Pani Marto, rodzice skarżą się, że jest pani rozkojarzona na lekcjach. Dzieci mówią, że często pani płacze w pokoju nauczycielskim…

Zacisnęłam pięści pod stołem.

– Przepraszam. Postaram się nad sobą panować.

– Proszę pamiętać, że mamy tu dzieci pod opieką. Jeśli sytuacja się nie poprawi…

Nie dokończyła zdania. Wiedziałam, co miała na myśli.

Wieczorami siedziałam przy kuchennym stole i liczyłam każdy grosz. Zosia zasypiała przy bajkach, a ja przeglądałam ogłoszenia o pracę – sprzątanie biur po godzinach, korepetycje z polskiego za śmieszne pieniądze. Czułam się jak wrak człowieka.

Pewnego dnia zadzwonił mój ojciec. Rozwiódł się z mamą wiele lat temu i od tamtej pory widywaliśmy się rzadko.

– Cześć, Mała… Słyszałem od Agaty, że masz ciężko. Może przyjadę na kilka dni? Pomogę ci ogarnąć mieszkanie, pobawię się z Zosią…

Nie chciałam go widzieć. Był dla mnie zawsze kimś obcym – facetem, który uciekł od odpowiedzialności i zostawił nas z matką.

– Nie trzeba… dam sobie radę – odpowiedziałam chłodno.

Ale on przyjechał mimo wszystko. Przyniósł torbę zakupów i starego misia dla Zosi.

– Wiesz… kiedyś też myślałem, że wszystko można naprawić pieniędzmi albo ucieczką – powiedział wieczorem przy herbacie. – Ale czasem trzeba po prostu być obok.

Nie odpowiedziałam nic. Ale przez kolejne dni czułam się trochę mniej samotna.

Najgorszy był konflikt z matką. Dzwoniła codziennie tylko po to, żeby mi wypomnieć błędy.

– Gdybyś była bardziej stanowcza! Gdybyś nie pozwalała mu na wszystko! Widzisz? Teraz masz za swoje!

W końcu wybuchłam.

– Mamo! Przestań! Potrzebuję wsparcia, a nie wiecznych wyrzutów!

Rozłączyła się bez słowa.

Zosia zaczęła mieć problemy w szkole. Pani psycholog wezwała mnie na rozmowę.

– Pani Marto… Zosia jest bardzo zamknięta w sobie. Rysuje smutne obrazki. Pyta ciągle o tatę…

Poczułam gulę w gardle.

– Staram się… naprawdę staram się być dla niej wszystkim…

– Może warto skorzystać z pomocy specjalisty? Dla pani też byłoby to dobre…

Nie chciałam słyszeć o psychologu. W mojej rodzinie zawsze mówiło się: „Trzeba być silnym”. Ale tej nocy długo nie mogłam zasnąć.

W końcu zgodziłam się pojechać do Agaty na weekend. Jej mąż był ciepły i serdeczny dla Zosi; ich dzieci bawiły się razem w ogrodzie. Wieczorem usiedliśmy przy stole z winem.

– Marta… musisz przestać udawać przed sobą samą – powiedziała Agata cicho. – Nikt nie oczekuje od ciebie bohaterstwa.

Popłakałam się jak dziecko.

Po powrocie do domu zaczęłam chodzić do psychologa razem z Zosią. To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu – przyznać się do słabości przed obcym człowiekiem.

Terapia trwała miesiącami. Powoli zaczynałyśmy obie oddychać pełną piersią. Zosia znów zaczęła śmiać się przy bajkach; ja przestałam płakać po nocach.

Pewnego dnia Paweł zadzwonił niespodziewanie.

– Marta… chciałem przeprosić za wszystko. Wiem, że zawaliłem jako ojciec i mąż…

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

– Chciałbym zobaczyć Zosię… Jeśli pozwolisz…

Zgodziłam się po długim namyśle. Spotkali się w parku; Zosia była szczęśliwa jak nigdy dotąd.

Z czasem nauczyliśmy się rozmawiać bez krzyków i pretensji – dla dobra dziecka. Paweł zaczął regularnie płacić alimenty; czasem zabierał Zosię na weekendy do siebie.

Matka przestała dzwonić codziennie; siostra stała się moją największą podporą. Ojciec odwiedzał nas raz w miesiącu; naprawiał cieknący kran albo zabierał Zosię na lody.

Po roku od rozstania poczułam pierwszy raz od dawna spokój. Praca znów zaczęła sprawiać mi radość; dzieciaki śmiały się na lekcjach z moich żartów o Mickiewiczu i Sienkiewiczu.

Czasem myślę o tym wszystkim jak o złym śnie – ale wiem już, że najgorsze minęło. Lekarstwo na trudności? To nie pieniądze ani nowy partner; to ludzie wokół nas i odwaga poproszenia ich o pomoc.

Czy musimy upaść na samo dno, żeby nauczyć się prosić o wsparcie? A może wystarczy otworzyć serce przed tymi, których przez lata odpychaliśmy?