Między ojczymem a córką: Rozdarta między dwoma światami

— Mamo, dlaczego dziadek znowu nie odbiera telefonu? — zapytała mnie Zosia, patrząc na mnie z niepokojem. Miała tylko siedem lat, ale już rozumiała, że coś jest nie tak. Siedziałam przy kuchennym stole w naszym małym mieszkaniu w Lublinie, ściskając w dłoni telefon. Po raz kolejny próbowałam dodzwonić się do pana Stanisława, mojego ojczyma. Odkąd mama zmarła pięć lat temu, to ja byłam jego jedyną rodziną.

Wiedziałam, że nie mogę dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Stanisław miał już 84 lata i mieszkał sam w starej chałupie na końcu wsi pod Biłgorajem. Wieś była tak mała, że nawet sklep zamknięto kilka lat temu. Zimą droga do jego domu zamieniała się w błotnistą rzekę, a latem wszędzie czuć było zapach wilgoci i pleśni. Dom się sypał — dach przeciekał, piec ledwo grzał, a Stanisław coraz częściej zapominał o podstawowych rzeczach.

— Muszę tam pojechać — powiedziałam do Zosi, choć wiedziałam, że to oznacza zostawienie jej samej na kilka godzin lub prośbę do sąsiadki o opiekę. Byłam rozdarta. Z jednej strony chciałam być najlepszą matką dla Zosi, dać jej poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Z drugiej strony nie mogłam zostawić ojczyma samego na pastwę losu.

Kiedy dotarłam do wsi, zastałam go siedzącego na ławce przed domem. Był blady i zmęczony, a jego ręce drżały.

— Po co przyjechałaś? — burknął na powitanie. — Przecież mówiłem, że sobie radzę.

— Tato, przecież widzę, jak tu żyjesz. Nie możesz już być sam. Może porozmawiamy o domu opieki? Tam miałbyś lekarzy, ciepło, ludzi do rozmowy…

— Nigdy! — przerwał mi stanowczo. — Nie oddam się do żadnego przytułku! Tu jest mój dom. Tu umarła twoja matka. Tu chcę zostać.

Westchnęłam ciężko. Wiedziałam, że nie przekonam go jednym zdaniem. Próbowałam tłumaczyć:

— Ale ja nie dam rady być wszędzie naraz! Mam Zosię, pracę…

— To nie mój problem — rzucił z goryczą. — Ty masz swoje życie, ja mam swoje.

Wróciłam do Lublina z poczuciem winy i bezsilności. Przez kolejne tygodnie próbowałam wszystko pogodzić: pracę zdalną, opiekę nad Zosią i regularne wizyty u Stanisława. Zosia zaczęła mieć problemy w szkole — była rozkojarzona i smutna. Pewnego wieczoru wybuchła płaczem:

— Mamo, czemu już nie bawisz się ze mną? Czemu ciągle jesteś smutna?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czułam się jak najgorsza matka na świecie.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka Stanisława:

— Pani Marto, pan Stanisław leży na podłodze od rana! Nie może wstać!

Rzuciłam wszystko i pojechałam na wieś. Widok ojczyma był przerażający — wychudzony, odwodniony, zdezorientowany.

W szpitalu lekarz powiedział mi wprost:

— On nie może już mieszkać sam. To zagraża jego życiu.

Po tej rozmowie wiedziałam, że muszę podjąć decyzję. Próbowałam jeszcze raz porozmawiać ze Stanisławem:

— Tato, proszę cię… To nie jest kara ani zdrada mamy. Chcę tylko twojego dobra.

Patrzył na mnie długo, a potem odwrócił wzrok.

— Ty nic nie rozumiesz…

W końcu zgodził się na próbny pobyt w domu opieki w pobliskim miasteczku. Odwiedzałam go regularnie z Zosią. Na początku był zamknięty w sobie i nie odzywał się do nikogo. Ale z czasem zaczął rozmawiać z innymi pensjonariuszami, nawet uśmiechał się do pielęgniarki.

Zosia odzyskała dawną radość — znów zaczęłyśmy razem czytać książki i chodzić na spacery po parku.

Ale nocami dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Czy zrobiłam dobrze? Czy miałam prawo decydować za niego? Czy można być dobrą córką i dobrą matką jednocześnie?

Czasem patrzę na zdjęcie mamy i pytam ją w myślach: „Co byś zrobiła na moim miejscu?” Może nigdy nie znajdę odpowiedzi… Ale czy ktoś z nas naprawdę wie, gdzie leży granica między obowiązkiem wobec rodziny a własnym szczęściem?