Miłość na przekór losowi: Historia Zofii i Artura
— Zosiu, proszę cię, nie płacz już — głos mamy był cichy, niemal błagalny, ale ja nie mogłam przestać. Siedziałam na zimnej ławie w kuchni, ściskając w dłoniach haftowaną chusteczkę babci. W powietrzu unosił się zapach świeżo upieczonego chleba, który zwykle koił moje nerwy, ale dziś tylko przypominał mi o tym, co tracę.
— Musisz to zrobić dla nas wszystkich — dodała mama, a jej oczy były czerwone od łez. — Ojciec nie poradzi sobie bez tej pożyczki. Stracimy dom.
Miałam dwadzieścia dwa lata i całe życie przede mną. Ale tego dnia czułam się jakby ktoś zamknął mnie w klatce. Artur był sąsiadem z drugiego końca wsi, wdowcem po sześćdziesiątce, z którym nigdy nie zamieniłam więcej niż kilka słów. Był poważny, milczący, zawsze w eleganckim płaszczu i kapeluszu. Ludzie mówili, że ma pieniądze i dobre serce, ale ja widziałam w nim tylko obcego.
— Zofia, wiem, że to trudne — powiedział ojciec, unikając mojego wzroku. — Ale Artur obiecał spłacić nasze długi. To jedyna szansa.
W noc przed ślubem nie spałam ani minuty. Słuchałam szumu wiatru za oknem i czułam, jak serce bije mi jak oszalałe. Czy naprawdę jestem gotowa oddać swoje życie za rodzinę? Czy kiedykolwiek będę szczęśliwa?
Ślub odbył się skromnie, w małym kościele na wzgórzu. Artur patrzył na mnie poważnie, ale w jego oczach dostrzegłam cień smutku. Kiedy ksiądz wypowiedział słowa przysięgi, głos mi zadrżał. Mama płakała cicho w pierwszej ławce, a ojciec ściskał jej dłoń tak mocno, że pobielały mu knykcie.
Pierwsze tygodnie były jak życie w obcym domu. Artur był uprzejmy, ale zdystansowany. Jadaliśmy razem kolacje przy długim stole z orzechowego drewna; rozmawialiśmy o pogodzie i sprawach gospodarskich. Czasem łapałam się na tym, że obserwuję go ukradkiem — jak czyta gazetę przy lampie naftowej albo podlewa kwiaty pod oknem. Był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam: spokojny, wyważony, nigdy nie podnosił głosu.
Jednak nocami płakałam w poduszkę. Tęskniłam za dawnym życiem: za śmiechem z siostrą na łące, za plotkami z koleżankami przy studni. Czułam się jak duch we własnym ciele.
Pewnego wieczoru, gdy wracałam z pola, zobaczyłam Artura siedzącego nad stawem o czarnej tafli. Siedział nieruchomo, patrząc w wodę. Usiadłam obok niego w milczeniu.
— Wiesz, Zofio — zaczął nagle — myślisz pewnie, że jestem stary i zimny jak ten staw. Ale ja też kiedyś kochałem… — urwał i spojrzał na mnie z bólem w oczach.
— Przepraszam — wyszeptałam. — Nie chciałam… To wszystko jest takie trudne.
Artur westchnął ciężko.
— Nie musisz przepraszać. Wiem, że nie wybrałaś tego życia z własnej woli. Ale obiecuję ci jedno: nigdy cię nie skrzywdzę.
Te słowa były jak plaster na ranę. Po raz pierwszy poczułam do niego coś więcej niż wdzięczność — może cień sympatii?
Z czasem zaczęliśmy rozmawiać coraz więcej. Opowiadał mi o swojej młodości, o żonie, którą stracił na gruźlicę wiele lat temu. Pokazał mi stare fotografie: uśmiechnięta kobieta o jasnych włosach i dwoje dzieci, które zmarły jeszcze przed wojną.
— Życie nauczyło mnie pokory — powiedział kiedyś cicho. — I tego, że czasem trzeba pogodzić się z losem.
Zaczęłam dostrzegać w nim człowieka z krwi i kości — z ranami i marzeniami. Coraz częściej łapałam się na tym, że czekam na nasze wieczorne rozmowy przy kominku.
Ale los nie zamierzał nam odpuścić. Pewnego dnia do naszego domu przyszła listonoszka z telegramem dla Artura. Przeczytał go bez słowa i wyszedł na dwór. Zaniepokojona poszłam za nim.
— Co się stało? — zapytałam.
Artur spojrzał na mnie z rozpaczą.
— Mój brat… Zginął w wypadku samochodowym pod Warszawą.
Objęłam go bez słowa. Po raz pierwszy poczułam się naprawdę potrzebna.
Od tego dnia Artur zmienił się nie do poznania. Stał się zamknięty w sobie, unikał rozmów i coraz częściej znikał na całe dnie. Martwiłam się o niego coraz bardziej.
Którego wieczoru wrócił pijany do domu — pierwszy raz odkąd go znałam. Rzucił kapelusz na podłogę i usiadł ciężko przy stole.
— Po co ja jeszcze żyję? Wszystko straciłem… — wyszeptał drżącym głosem.
Usiadłam obok niego i ujęłam jego dłoń.
— Masz mnie — powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie zdziwiony, a potem rozpłakał się jak dziecko. Przytuliłam go mocno i poczułam na policzkach łzy które były jednocześnie moje i jego — słodko-gorzkie jak wiśnie zasypane solą.
Od tej nocy coś się zmieniło między nami. Artur zaczął otwierać się przede mną coraz bardziej; razem sprzątaliśmy dom po zimie, sadziliśmy nowe drzewa w sadzie i planowaliśmy remont starej stodoły. Zaczęliśmy śmiać się razem przy stole — pierwszy raz od dawna czułam się szczęśliwa.
Ale wtedy pojawiła się ona — Helena, dawna przyjaciółka Artura z młodości. Przyjechała z miasta pod pretekstem odwiedzin rodziny i nagle zaczęła spędzać u nas coraz więcej czasu. Była piękna, pewna siebie i wyraźnie zainteresowana moim mężem.
Zazdrość paliła mnie od środka jak ogień. Widziałam jak Artur rozmawia z nią długo wieczorami w ogrodzie; jak śmieje się do niej tak szczerze, jak nigdy do mnie.
Pewnego dnia usłyszałam ich rozmowę przez uchylone okno:
— Arturze, dlaczego marnujesz życie z tą dziewczyną? Przecież ona cię nie kocha… Możesz być jeszcze szczęśliwy ze mną.
Serce mi pękło. Przez całą noc nie zmrużyłam oka; rano spakowałam walizkę i chciałam odejść bez słowa.
Ale wtedy Artur zatrzymał mnie w progu:
— Zosiu! Nie możesz tak po prostu odejść! Ja… ja cię potrzebuję!
Spojrzałam mu prosto w oczy:
— A czy ty mnie kochasz?
Zamilkł na chwilę, a potem objął mnie mocno:
— Tak… Tak bardzo się bałem to powiedzieć… Ale kocham cię bardziej niż kogokolwiek wcześniej.
Łzy popłynęły mi po policzkach; poczułam ulgę i radość jednocześnie.
Helena wyjechała tego samego dnia; już nigdy więcej jej nie widziałam.
Od tamtej pory nasze życie nabrało nowego sensu. Zbudowaliśmy razem coś prawdziwego — mimo różnicy wieku i wszystkich przeciwności losu.
Czasem siadam nad stawem o czarnej tafli i myślę o tym wszystkim co przeszliśmy razem z Arturem. Czy naprawdę można pokochać kogoś tak niespodziewanie? Czy los daje nam drugą szansę tylko wtedy, gdy jesteśmy gotowi ją przyjąć?