Na klatce schodowej między nadzieją a rozpaczą: Ucieczka od tyrana

„Mamo, dlaczego musimy iść? Jest mi zimno…” – szepcze do mnie Kuba, przytulając się do mojej nogi. Drugą ręką obejmuję jego młodszą siostrę, Zosię, która cicho łka. Jest środek nocy, na klatce schodowej bloku na warszawskim Bródnie pachnie wilgocią i kurzem. W jednej ręce ściskam stary granatowy kuferek, w drugiej trzymam dzieci. Serce wali mi jak oszalałe. W głowie wciąż słyszę ostatnie słowa Pawła – mojego męża: „I tak nikt ci nie pomoże! Jesteś nikim!” – i próbuję nie wierzyć, że miał rację.

Jeszcze godzinę temu byłam przekonana, że nie dam rady. Ale kiedy Paweł wrócił do domu pijany i rzucił szklanką o ścianę, wiedziałam, że to koniec. Nie pierwszy raz. Ale pierwszy raz zebrałam odwagę, by wyjść. Kuba miał rozciętą wargę po tym, jak próbował mnie bronić. Zosia schowała się pod stołem i nie chciała wyjść przez godzinę. Nie mogłam już dłużej udawać, że to tylko „trudny czas”.

Wykręcam numer do Magdy – mojej przyjaciółki jeszcze z liceum. Zawsze powtarzała: „Gdybyś tylko potrzebowała pomocy, dzwoń o każdej porze.” Drżącym głosem mówię: „Magda, jesteśmy pod twoimi drzwiami… Proszę, otwórz.” Słyszę jej szept do męża: „To Anka… z dziećmi…”, a potem jego stanowcze: „Nie mieszaj nas w to! Nie chcę problemów!” Drzwi pozostają zamknięte. Stoję na zimnych schodach, dzieci wtulone we mnie, a ja czuję się bardziej samotna niż kiedykolwiek.

Siadam na stopniu. Kuba zasypia mi na kolanach, Zosia cicho popłakuje. Próbuję zadzwonić do mamy w Radomiu. Odbiera po kilku sygnałach: „Ania? Co się stało?” – „Mamo… musiałam odejść od Pawła. Jesteśmy z dziećmi u Magdy, ale nie możemy wejść…” Słyszę jej zmieszanie: „Wiesz, że tata jest chory… mamy tylko jeden pokój… Ale przyjedźcie. Jakoś damy radę.” Czuję ulgę i wstyd jednocześnie. Zawsze chciałam być silną córką, nie ciężarem.

Nagle drzwi naprzeciwko uchylają się i wychyla się pani Kwiatkowska – starsza sąsiadka z parteru. „Ania? Co ty tu robisz z dziećmi o tej porze?” – pyta z troską. Ledwo powstrzymuję łzy: „Musiałam odejść od męża… nie mamy gdzie pójść.” Patrzy na mnie przez chwilę, po czym otwiera drzwi szeroko: „Chodźcie do środka. Dzieci nie mogą marznąć.”

W jej mieszkaniu pachnie herbatą i starymi książkami. Pani Kwiatkowska podaje dzieciom kakao i kładzie na nich ciepłe koce. Siadam przy stole i po raz pierwszy od miesięcy czuję coś na kształt bezpieczeństwa.

„Wiesz,” zaczyna cicho pani Kwiatkowska, „ja też kiedyś uciekałam. Miałam dwadzieścia sześć lat i małego syna… Mój mąż pił i bił nas przez lata.” Słucham jej historii i po raz pierwszy rozumiem, że nie jestem sama.

Rano pakujemy rzeczy do starej torby podróżnej. Pani Kwiatkowska zamawia nam taksówkę na dworzec i wręcza mi dwie stówki: „Na bilet do Radomia.” Ściskam ją mocno – nie wiem nawet jak dziękować.

Podróż pociągiem trwa wieczność. Dzieci zasypiają mi na kolanach, a ja patrzę przez okno na mijane pola i myślę o tym, co będzie dalej. Jak znajdę pracę? Gdzie będziemy mieszkać? Czy kiedykolwiek wybaczę Magdzie? Czy wybaczę sobie?

W Radomiu mama przytula mnie tak mocno, że pękają we mnie wszystkie bariery. Tata patrzy na mnie smutnym wzrokiem, ale nic nie mówi – wiem, że nie rozumie mojej decyzji.

Pierwsze dni są najtrudniejsze. Dzieci boją się zasypiać same, ja nie mogę spać po nocach. Chodzę po urzędach – MOPS, szkoła dla dzieci, szukam pracy jako pomoc nauczyciela w przedszkolu. Każdego dnia walczę z poczuciem winy i strachu.

Po tygodniu dostaję SMS-a od Magdy: „Przepraszam… Tomek mi zabronił… Kocham cię.” Patrzę długo na ekran telefonu i nie wiem co odpisać.

Zaczynamy nowe życie w ciasnym pokoju u rodziców. Każdy dzień to walka – z pieniędzmi, urzędami, własnymi demonami. Ale kiedy wieczorem tulę Kubę i Zosię do snu, wiem jedno: już nigdy nie pozwolę nikomu nas skrzywdzić.

Czasem jednak pytam samą siebie: gdzie są ci wszyscy ludzie, którzy obiecywali pomoc? Dlaczego tak trudno zdobyć się na odwagę i powiedzieć prawdę o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami?

Czy ktoś z was przeszedł przez coś podobnego? Co byście zrobili na moim miejscu?