„Nie chcę, żebyś była inna, córeczko” – Moja walka o normalność dla Zosi
– Mamo, dlaczego muszę nosić tę czapkę nawet w domu? – zapytała Zosia, patrząc na mnie wielkimi, brązowymi oczami. Jej głos drżał, a ja poczułam, jak serce ściska mi się z bólu. To był środek lipca, upał lał się z nieba, a moja dwuletnia córeczka siedziała na dywanie w salonie, dusząc się pod grubą, bawełnianą czapką.
Nie potrafiłam jej odpowiedzieć. Zamiast tego przyklękłam przy niej i przytuliłam ją mocno. „Bo chcę cię chronić” – pomyślałam. Ale czy naprawdę ją chroniłam? Czy raczej uczyłam ją wstydu?
Zosia urodziła się z dużym, ciemnym znamieniem na lewym policzku. Lekarze nazwali to naczyniakiem. „To niegroźne, ale może być powodem przykrych komentarzy” – powiedziała mi pielęgniarka tuż po porodzie. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, jak bardzo te słowa będą mnie prześladować.
Mój mąż, Tomek, od początku był przeciwny ukrywaniu znamienia. „To nasza córka, jest piękna taka, jaka jest” – powtarzał. Ale ja widziałam spojrzenia sąsiadek na klatce schodowej, słyszałam szepty w kolejce do sklepu. „Biedne dziecko”, „Co jej się stało?”, „Czy to zaraźliwe?” – te słowa wbijały się we mnie jak szpilki.
Pewnego dnia moja mama przyszła do nas z ciastem i spojrzała na Zosię z troską. – Może powinniście pomyśleć o operacji? – rzuciła niepewnie. – Wiesz, dzieci potrafią być okrutne.
Zaczęłam szukać informacji w internecie. Okazało się, że usunięcie naczyniaka to koszt kilkudziesięciu tysięcy złotych i długie miesiące rekonwalescencji. NFZ nie refundował takiego zabiegu. Przez kilka nocy nie spałam, przewracając się z boku na bok i wyobrażając sobie przyszłość Zosi: wyśmiewaną w przedszkolu, samotną na placu zabaw.
– Musimy coś zrobić – powiedziałam Tomkowi pewnego wieczoru. – Nie chcę, żeby Zosia cierpiała przez coś, na co nie ma wpływu.
Tomek westchnął ciężko. – A jeśli nauczymy ją akceptować siebie? Może to my mamy problem, nie ona?
Ale ja już podjęłam decyzję. Założyłam zbiórkę w internecie. Opisałam naszą historię i wrzuciłam zdjęcie Zosi – pierwszy raz bez czapki. Bałam się reakcji ludzi. Bałam się hejtu.
Ku mojemu zdziwieniu, wsparcie przyszło z każdej strony. Ludzie pisali do mnie wiadomości: „Trzymam kciuki!”, „Twoja córka jest cudowna!”, „Niech będzie szczęśliwa!”. Pieniądze zaczęły spływać szybciej, niż się spodziewałam.
Ale pojawiły się też głosy krytyki.
– Po co ją operować? – napisała jedna kobieta na Facebooku. – Uczycie ją, że trzeba się zmieniać dla innych!
Te słowa bolały mnie bardziej niż jakiekolwiek inne. Czy rzeczywiście robiłam to dla niej? Czy może dla siebie?
Operacja odbyła się w listopadzie. Zosia była dzielna – dużo dzielniejsza ode mnie. Gdy wybudziła się po zabiegu i zobaczyła swoje odbicie w lustrze, uśmiechnęła się szeroko.
– Mamo, już nie muszę nosić czapki?
– Nie, kochanie – odpowiedziałam ze łzami w oczach.
Przez kolejne tygodnie dochodziła do siebie. Blizna powoli bledła. W końcu mogliśmy wyjść na spacer bez czapki i bez strachu przed spojrzeniami innych.
Ale wtedy zaczęły się pytania od znajomych:
– A co jeśli Zosia kiedyś ci to wypomni? – zapytała moja przyjaciółka Magda podczas kawy.
– Myślisz, że będzie miała żal? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
Magda wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Ale wiem jedno: dzieci potrzebują akceptacji przede wszystkim od rodziców.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.
Dziś Zosia ma dwa lata i jest radosną dziewczynką. Czasem patrzę na jej twarz i zastanawiam się, jak wyglądałaby z tym znamieniem. Czy byłaby inną osobą? Czy byłabym inną matką?
Często wracam myślami do tamtych dni pełnych strachu i niepewności. Czy naprawdę ochroniłam Zosię przed światem? A może odebrałam jej szansę na naukę akceptacji siebie?
Czy można być dobrą matką, jeśli samemu nie potrafi się zaakceptować własnych lęków?