Nie chciałam być jak moja matka, ale życie napisało własny scenariusz
– Nie ma już dla niego ratunku – powiedział mój mąż, Michał, obcym, zimnym głosem. – Przyjedź sama i porozmawiaj z lekarzem, jeśli mi nie wierzysz. Tam są pielęgniarki, odpowiednie warunki dla niego będą. Przecież nie na darmo wymyślili ten hospicjum, wszyscy tak robią…
Siedziałam na korytarzu szpitala w Bydgoszczy, ściskając w dłoniach plastikowy kubek z zimną kawą. Moja córka, Zosia, leżała za ścianą podpięta do aparatury, która wydawała się głośniejsza niż bicie mojego serca. Miała dopiero pięć miesięcy i już tyle przeszła – urodzona przedwcześnie, z wadą serca i płuc. Lekarze mówili: „Może być lepiej, ale trzeba czasu i pieniędzy”. Michał nie chciał słuchać. On już się poddał.
– Anka, nie dam rady tak żyć! – krzyczał jeszcze tydzień temu w naszym mieszkaniu na Bartodziejach. – Pracuję po godzinach, a ty tylko siedzisz przy niej! Ja też mam swoje życie!
– To jest twoje dziecko! – odpowiedziałam wtedy, czując jak łzy palą mnie pod powiekami.
– Dziecko? Zosia nawet nie patrzy na mnie. Nie wiem, czy ona w ogóle coś czuje…
Te słowa bolały bardziej niż diagnoza lekarza. Przez chwilę miałam ochotę go uderzyć, ale tylko zacisnęłam pięści i wyszłam z pokoju. Wtedy już wiedziałam, że jestem sama.
Moja matka zostawiła mnie u babci, gdy miałam trzy lata. Mówiła potem przez telefon: „Kocham cię, Aniu, ale muszę pracować w Warszawie”. Przesyłała pieniądze i paczki z ubraniami z second-handu. Babcia była wszystkim: matką, ojcem i przyjaciółką. To ona nauczyła mnie gotować rosół i wiązać buty. To ona tuliła mnie do snu, gdy miałam gorączkę.
Gdy babcia umarła na raka płuc, miałam osiemnaście lat i poczucie, że świat się skończył. Matka przyjechała na pogrzeb w nowym płaszczu i z nowym partnerem. „Anka, musisz być silna” – powiedziała mi wtedy. Ale ja nie byłam silna. Przez rok mieszkałam kątem u ciotki w Toruniu, potem poznałam Michała na studiach pedagogicznych.
Był czuły, opiekuńczy i wydawało mi się, że nigdy mnie nie zostawi. Kiedy zaszłam w ciążę, byliśmy już po ślubie. Michał cieszył się na dziecko – do czasu pierwszego USG, kiedy lekarz powiedział: „Coś jest nie tak z sercem”.
Od tamtej pory wszystko było „nie tak”. Michał coraz częściej wychodził z domu wieczorami. Ja jeździłam z Zosią po szpitalach: Bydgoszcz, Poznań, Warszawa. Wszędzie te same białe ściany i zapach płynu do dezynfekcji.
Pewnego dnia wróciłam do domu po tygodniu spędzonym w szpitalu. Michał siedział przy stole z walizką.
– Wyjeżdżam do Niemiec – powiedział bez emocji. – Mam tam pracę na budowie. Muszę zarobić na siebie.
– A my? – zapytałam cicho.
– Ty sobie poradzisz. Zawsze sobie radziłaś.
Zostawił mi klucze i kartkę z numerem konta bankowego. Przez kilka miesięcy przesyłał pieniądze. Potem przestał odbierać telefony.
Zostałam sama z chorym dzieckiem i pustym mieszkaniem. Moja matka zadzwoniła raz:
– Anka, nie mogę przyjechać. Mam nową pracę w agencji reklamowej. Może znajdziesz jakąś opiekunkę?
Opiekunkę? Za co? Ledwo starczało mi na leki dla Zosi.
Wtedy pojawiła się sąsiadka z naprzeciwka – pani Halina. Emerytowana pielęgniarka.
– Aniu, ja ci pomogę – powiedziała pewnego dnia, gdy zobaczyła mnie płaczącą na klatce schodowej.
Przychodziła codziennie rano: kąpała Zosię, robiła inhalacje, gotowała mi zupę jarzynową.
– Ty musisz jeść! – powtarzała stanowczo.
Czasem siadałyśmy razem przy stole i rozmawiałyśmy o wszystkim: o babci, o mojej matce, o tym jak to jest być samotną kobietą w Polsce.
– Wiesz co jest najgorsze? – zapytałam ją kiedyś.
– Co?
– Że boję się pokochać własne dziecko. Boję się, że ją stracę…
Pani Halina objęła mnie ramieniem.
– Lepiej kochać i stracić niż nigdy nie kochać wcale.
Zosia miała dwa lata, gdy pierwszy raz sama usiadła na łóżku. Płakałam wtedy ze szczęścia przez całą noc. Michał nie zadzwonił nawet na jej urodziny.
W pracy byłam tylko na pół etatu – w przedszkolu integracyjnym na Kapuściskach. Dyrektorka wiedziała o mojej sytuacji i pozwalała mi wychodzić wcześniej.
Pewnego dnia do grupy dołączył nowy chłopiec – Franek. Jego tata przyprowadził go pierwszy raz: wysoki mężczyzna po czterdziestce z siwymi włosami i smutnymi oczami.
– Dzień dobry, jestem Paweł Nowicki – przedstawił się cicho.
Zaczęliśmy rozmawiać codziennie rano przy szatni: o dzieciach, o pogodzie, o tym jak trudno być samotnym rodzicem.
Po kilku tygodniach zaprosił mnie na kawę do kawiarni przy Placu Wolności.
– Wiem, że to może dziwne – powiedział nieśmiało – ale chyba rozumiem cię lepiej niż ktokolwiek inny.
Opowiedział mi swoją historię: żona zostawiła go dla innego mężczyzny tuż po narodzinach Franka. Został sam z synem i kredytem na mieszkanie.
Zaczęliśmy spotykać się częściej: spacery po Myślęcinku z dziećmi, wspólne obiady w niedzielę. Zosia polubiła Franka od razu – śmiała się do niego i próbowała powtarzać jego słowa.
Pani Halina patrzyła na nas z ukosa i mrugała porozumiewawczo.
– No widzisz? Jeszcze będzie dobrze…
Ale życie nie przestawało rzucać kłód pod nogi. Zosia dostała zapalenia płuc i znów trafiłyśmy do szpitala. Paweł codziennie dzwonił:
– Potrzebujesz czegoś? Mogę przywieźć ci ubrania albo jedzenie?
Moja matka zadzwoniła po miesiącu:
– Anka, słyszałam od ciotki, że Zosia znów w szpitalu…
– Tak…
– Wiesz… Może powinnaś oddać ją do domu opieki? Sama jesteś młoda…
Zamarłam ze słuchawką przy uchu.
– Mamo! Jak możesz tak mówić?!
– Ja tylko chcę twojego szczęścia…
Rozłączyłam się bez słowa.
Po wyjściu ze szpitala Paweł przyszedł do nas z ogromnym bukietem tulipanów i tortem dla Zosi.
– Chciałem wam podziękować za to, że jesteście…
Patrzyłam na niego długo. Po raz pierwszy od lat poczułam coś więcej niż strach i zmęczenie.
Zosia zaczęła robić postępy: coraz lepiej mówiła, zaczęła chodzić do przedszkola razem z Frankiem. Ja wróciłam do pracy na cały etat. Michał przysłał mi list rozwodowy pocztą – bez słowa wyjaśnienia.
Pani Halina zachorowała nagle na udar i trafiła do szpitala. Odwiedzałam ją codziennie po pracy.
– Aniu… – wyszeptała pewnego dnia – nie bój się żyć dla siebie…
Zmarła dwa tygodnie później. Na pogrzebie płakałam jak dziecko.
Paweł był przy mnie przez cały czas. Po pogrzebie zaprosił mnie do siebie na herbatę.
– Aniu… Chciałbym być częścią waszego życia… Jeśli pozwolisz…
Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się zaufać komukolwiek jeszcze raz. Ale spojrzałam na Zosię bawiącą się z Frankiem i poczułam ciepło w sercu.
Dziś mijają trzy lata od tamtych wydarzeń. Zosia jest zdrowa jak nigdy wcześniej – lekarze mówią o cudzie medycznym. Paweł jest moim partnerem i najlepszym przyjacielem. Moja matka dzwoni rzadko; czasem wysyła kartki na święta.
Często myślę o babci i pani Halinie – o kobietach, które nauczyły mnie kochać mimo wszystko.
Czy można wybaczyć tym, którzy nas porzucili? Czy to my jesteśmy winni ich decyzjom? A może najważniejsze to nauczyć się kochać siebie i tych, którzy zostali?