Nowy początek o zachodzie lata: Opowieść o odwadze, stracie i przebaczeniu

Zanim jeszcze słońce zaszło za beskidzkimi wzgórzami, usłyszałam trzask drzwi i huk walizki o podłogę. – „Nie wracam na noc,” rzucił przez zaciśnięte zęby mój mąż, Andrzej. Stałam w kuchni z rękami mokrymi od wody i piany, a serce waliło mi jak oszalałe. „Co się stało?” – zapytałam, choć przecież wiedziałam, że od miesięcy coś wisi w powietrzu. „Nie mogę już tak żyć!” – krzyknął. „Z tobą, z tym domem, z tym wszystkim!”

Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę rzucić w niego talerzem, ale tylko ścisnęłam szmatkę tak mocno, że aż zabolały mnie palce. Andrzej wybiegł, zostawiając za sobą ciszę cięższą niż najgorsza awantura.

Mam na imię Elżbieta. Mam pięćdziesiąt cztery lata i przez większość życia byłam żoną, matką i – jak się okazało – kobietą, która nie zauważyła, że jej świat powoli się rozpada. Mieszkam w małym miasteczku pod Żywcem. Pracuję w bibliotece – zawsze kochałam książki, bo tylko one nie kłamią i nie odchodzą bez słowa.

Andrzej był moją pierwszą miłością. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie – on studiował budownictwo, ja polonistykę. Był szalony, spontaniczny, a ja czułam się przy nim jak ktoś wyjątkowy. Po ślubie wróciliśmy do mojego rodzinnego domu. Urodziła się nasza córka, Julia, potem syn, Michał. Przez lata żyliśmy zwyczajnie: kredyt na dom, wakacje nad Bałtykiem raz na dwa lata, święta u mojej mamy.

Ale coś zaczęło się psuć. Najpierw drobiazgi: Andrzej coraz częściej wracał późno z pracy, potem przestał rozmawiać ze mną o swoich problemach. Ja też byłam zmęczona – praca, dom, dzieci, opieka nad schorowaną teściową. Czasem miałam ochotę po prostu wyjść i nie wracać.

Ostatnie miesiące były najgorsze. Andrzej był nieobecny nawet wtedy, gdy siedział tuż obok mnie przy stole. Julia wyjechała do Warszawy na studia i rzadko dzwoniła. Michał zamknął się w swoim świecie komputerów. Zostałam sama z własnymi myślami i lękami.

Tamtego wieczoru nie spałam ani minuty. Wpatrywałam się w sufit i próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czułam się szczęśliwa. Rano zadzwoniła moja siostra, Teresa.

– „Coś ty taka cicha?” – zapytała od razu.
– „Andrzej wyszedł z domu,” odpowiedziałam drżącym głosem.
– „Znowu?” – westchnęła ciężko. – „Może czas go zostawić? Ile można znosić te jego fochy?”

Nie odpowiedziałam. Teresa zawsze była twarda – po rozwodzie sama wychowała dwójkę dzieci i nigdy nie pozwoliła sobie na słabość. Ja byłam inna: zawsze wierzyłam w kompromis, w rozmowę.

Po południu zadzwoniła Julia.
– „Mamo, co się dzieje? Tata do mnie dzwonił… Płakał! Nigdy go takiego nie słyszałam!”
– „Nie wiem już nic,” wyszeptałam.

Wieczorem wrócił Andrzej. Był blady jak ściana.
– „Musimy porozmawiać,” powiedział cicho.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.
– „Elka… Jest ktoś inny,” wyznał po chwili milczenia.
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w brzuch.
– „Kto? Od kiedy?”
– „Od roku… Poznałem ją w pracy. Ma na imię Kinga. Jest młodsza ode mnie o piętnaście lat…”

Nie pamiętam reszty rozmowy. Pamiętam tylko własny krzyk i łzy spływające po policzkach. Andrzej spakował kilka rzeczy i wyszedł. Zostałam sama w pustym domu.

Przez kolejne dni żyłam jak we śnie. Michał zamknął się jeszcze bardziej – nie chciał rozmawiać ani ze mną, ani z ojcem. Julia przyjechała na weekend i próbowała mnie pocieszać:
– „Mamo, musisz być silna! Nie możesz się załamać!”
Ale ja nie byłam silna. Czułam się jak stara szmata wyrzucona na śmietnik.

W pracy udawałam przed koleżankami, że wszystko jest w porządku. Tylko Basia – moja najbliższa przyjaciółka – wiedziała prawdę.
– „Elka, musisz coś zrobić dla siebie! Zapisz się na jogę albo chociaż idź do fryzjera!”
Parsknęłam śmiechem przez łzy:
– „Na co mi nowa fryzura? Żeby lepiej wyglądać na rozwódce?”

Minęły tygodnie. Andrzej dzwonił czasem do Michała albo Julii, ale mnie unikał jak ognia. W końcu zadzwoniła do mnie Kinga.
– „Pani Elżbieto… Chciałam tylko powiedzieć… Przepraszam…”
Rozłączyłam się bez słowa.

Najgorzej było w święta Bożego Narodzenia. Siedzieliśmy przy stole we troje: ja, Michał i Julia. Cisza była gęsta jak barszcz czerwony w talerzach.
– „Może zadzwonimy do taty?” – zaproponowała Julia niepewnie.
– „Nie chcę go widzieć,” syknął Michał.
Ja milczałam.

Po Nowym Roku zaczęły się plotki. W małym miasteczku nic się nie ukryje:
– „Słyszałaś? Andrzej zostawił Elkę dla młodej!”
– „Biedna Elżbieta… A taka była porządna rodzina…”
Czułam się upokorzona na każdym kroku.

Któregoś dnia Teresa przyszła do mnie z butelką wina.
– „Musisz zacząć żyć dla siebie! Zawsze byłaś dla innych: dla Andrzeja, dla dzieci… A co z tobą?”
Popatrzyłam na nią bezradnie:
– „Nie umiem już być sama…”
– „To się nauczysz!” – powiedziała twardo.

Zaczęłam chodzić na spacery po lesie. Najpierw krótkie – bałam się spotkać kogoś znajomego. Potem coraz dłuższe – aż któregoś dnia spotkałam pana Stefana z sąsiedztwa.
– „Pani Elżbieto! Dawno pani nie widziałem! Wszystko w porządku?”
Uśmiechnęłam się blado:
– „Jakoś leci…”

Stefan był wdowcem od kilku lat. Zaczął zapraszać mnie na kawę do swojej altanki.
– „Wie pani… Samotność to najgorsza choroba,” powiedział pewnego dnia.
Przytaknęłam tylko głową.

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać coraz więcej: o książkach, o dawnych czasach, o dzieciach. Stefan był ciepły i cierpliwy – zupełnie inny niż Andrzej przez ostatnie lata naszego małżeństwa.

Któregoś dnia Julia zadzwoniła z płaczem:
– „Mamo! Tata jest w szpitalu! Miał zawał! Kinga go zostawiła!”
Poczułam dziwną mieszaninę gniewu i współczucia.
Pojechałam do szpitala mimo wszystko. Andrzej leżał blady i słaby jak dziecko.
– „Elka… Przepraszam cię za wszystko… Zawiodłem cię…”
Patrzyłam na niego długo:
– „Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć… Ale nie chcę już nienawidzić.”

Wyszłam ze szpitala lżejsza o cały ten gniew, który nosiłam w sobie przez miesiące.

Dziś mija rok od tamtej nocy, gdy Andrzej trzasnął drzwiami naszego domu. Nie jesteśmy już razem – on mieszka sam na drugim końcu miasta i stara się naprawić relacje z dziećmi. Ja spotykam się ze Stefanem – powoli uczymy się być razem bez pośpiechu i oczekiwań.

Czasem patrzę na zachód słońca nad Beskidami i myślę: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy gdybym wcześniej zawalczyła o siebie albo o nasz związek, wszystko potoczyłoby się inaczej?

A może każdy z nas musi przejść przez własną burzę, żeby nauczyć się doceniać ciszę po niej?

Czy wy też kiedyś musieliście zaczynać wszystko od nowa? Jak znaleźliście w sobie siłę?