Obiecałam córce wymarzony prezent ślubny. Dziś nie rozmawiamy…

— Mamo, naprawdę? — Julka patrzyła na mnie z niedowierzaniem, a w jej oczach pojawiły się łzy. — Przecież obiecałaś…

Siedziałyśmy w kuchni, tej samej, w której przez lata rozmawiałyśmy o wszystkim: o pierwszych miłościach, o szkole, o marzeniach. Teraz między nami wisiała cisza gęsta jak śmietana w kubku po śniadaniu. W powietrzu czuć było zawód i gniew.

Wiedziałam, że ją zawiodłam. Obiecałam jej, że na ślub dostanie ode mnie 30 tysięcy złotych — na wkład własny do mieszkania. To miała być nasza tradycja, coś, czego ja sama nigdy nie dostałam od swoich rodziców. Chciałam, żeby Julka miała łatwiejszy start. Przez lata odkładałam każdą złotówkę, rezygnowałam z nowych butów, z wakacji nad morzem. Wszystko dla niej.

Ale życie potrafi być okrutne. Kiedy tata Julki — mój mąż, Andrzej — nagle zachorował na raka trzustki, świat się zatrzymał. Leczenie, dojazdy do Warszawy, leki nierefundowane… Pieniądze topniały w oczach. Nie miałam wyboru. Każda złotówka była na wagę życia.

— Julka… — zaczęłam cicho. — Wiesz, że tata…

— Wiem! — przerwała mi ostro. — Ale przecież mogłaś mi powiedzieć wcześniej! Nie musiałam się dowiadywać od cioci Eli!

Poczułam się jak dziecko przyłapane na kłamstwie. Może rzeczywiście powinnam była powiedzieć jej wcześniej? Ale jak? Jak powiedzieć własnej córce, że jej marzenia muszą poczekać, bo ojciec umiera?

Przez kolejne dni unikałyśmy się w domu. Ja zamykałam się w sypialni, ona wychodziła do pracy wcześniej niż zwykle. Andrzej był już wtedy bardzo słaby. Czasem słyszałam, jak płacze po cichu w łazience.

Pewnego wieczoru usiadłam przy jego łóżku.

— Zrobiłem z waszego życia piekło — wyszeptał. — Przeze mnie nie dasz Julce tego prezentu…

— Przestań — przerwałam mu stanowczo. — Jesteś moim mężem. Jesteś jej ojcem. Ona to zrozumie.

Ale czy naprawdę w to wierzyłam?

Ślub Julki był piękny. Miała na sobie suknię pożyczoną od kuzynki, a na twarzy wymuszony uśmiech. Kiedy podeszłam do niej z symbolicznym prezentem — albumem ze zdjęciami z dzieciństwa i listem od serca — spojrzała na mnie chłodno.

— To wszystko? — zapytała cicho.

Nie odpowiedziałam. Nie potrafiłam.

Po weselu wróciłam do pustego domu. Andrzej zmarł dwa tygodnie później. Julka nie przyszła na pogrzeb.

Przez kolejne miesiące próbowałam do niej dzwonić, pisać wiadomości, wysyłać kartki na imieniny. Bez odpowiedzi. Czasem widziałam jej zdjęcia na Facebooku: nowa fryzura, wyjazd do Zakopanego z mężem, uśmiechnięta twarz. Ale dla mnie nie miała już ani słowa.

Często wracam myślami do tamtej rozmowy w kuchni.

— Mamo, przecież obiecałaś…

Tak, obiecałam. Ale czy matka nie ma prawa czasem zawieść? Czy miłość do dziecka mierzy się tylko pieniędzmi?

Ostatnio spotkałam sąsiadkę, panią Zofię.

— Pani Haniu, niech pani nie płacze — powiedziała cicho. — Dzieci czasem muszą dorosnąć do przebaczenia.

Ale ile jeszcze mam czekać?

Czasem siadam przy oknie i patrzę na ulicę. Wyobrażam sobie, że Julka wraca do domu, otwiera drzwi i mówi: „Mamo, przepraszam”. Ale to tylko marzenie.

Może powinnam była inaczej rozmawiać z córką? Może powinnam była znaleźć inne rozwiązanie? Sprzedać samochód? Pożyczyć pieniądze od rodziny?

A może to ona powinna spróbować mnie zrozumieć?

Nie wiem już, kto ma rację.

Czy można naprawić coś takiego? Czy kiedyś jeszcze spojrzymy sobie w oczy bez żalu?

Czasem myślę: ile warte są obietnice matki? Czy miłość naprawdę można przeliczyć na pieniądze?