Od dnia, kiedy upadła łyżka – Moje życie po śmierci męża i walka o nowy początek
— Znowu? — mruknęłam pod nosem, patrząc, jak srebrna łyżka z hukiem odbija się od podłogi. Drżały mi ręce. Od śmierci Staszka minęło już półtora roku, a ja wciąż nie potrafiłam przyzwyczaić się do tej pustki. Każdy poranek był taki sam: cisza, która aż dzwoniła w uszach, i echo kroków, które należały tylko do mnie.
— Mamo, musisz coś zjeść — powiedziała przez telefon Basia, moja córka. — Nie możesz tak się zaniedbywać.
— Próbuję, kochanie. Naprawdę próbuję — odpowiedziałam, choć wiedziałam, że to kłamstwo. Odkąd Staszek odszedł, jedzenie straciło smak, a życie sens. Basia mieszkała w Warszawie, miała własną rodzinę, własne problemy. Nie chciałam jej obciążać swoją samotnością.
Odkładałam łyżkę na stół i patrzyłam przez okno na szary, listopadowy poranek. W ogrodzie leżały liście, które jeszcze niedawno grabiliśmy razem. Teraz nikt nie miał siły ich ruszyć. Nawet pies, nasz stary Burek, spał całymi dniami, jakby i jemu brakowało powodu, by się ruszyć.
Wieczorem zadzwonił telefon. — Pani Zofio? — odezwał się nieznajomy głos. — Tu sąsiad z naprzeciwka, Marek. Przepraszam, że tak późno, ale moja mama się rozchorowała. Czy mogłaby pani zerknąć na dzieci przez godzinę?
Zawahałam się. Dzieci? Ja? Przecież nie miałam już do czynienia z maluchami od lat. Ale w głosie Marka była taka desperacja, że nie potrafiłam odmówić.
— Oczywiście, zaraz przyjdę — odpowiedziałam, zanim zdążyłam się rozmyślić.
W ich mieszkaniu panował chaos: zabawki na podłodze, rozrzucone kredki, zapach kakao. Dwie dziewczynki — Ania i Ola — patrzyły na mnie z nieufnością.
— Kim pani jest? — zapytała starsza.
— Jestem Zofia. Mieszkam naprzeciwko. Wasz tata poprosił mnie, żebym z wami została.
Usiadłam na kanapie, a one powoli zaczęły się do mnie zbliżać. Najpierw nieśmiało, potem coraz śmielej. Opowiadały mi o szkole, o tym, jak bardzo tęsknią za mamą, która od kilku tygodni leżała w szpitalu.
— Tata płacze wieczorami — szepnęła młodsza Ola. — Myślimy, że nie widzimy, ale słyszymy przez ścianę.
Poczułam ścisk w gardle. Przypomniałam sobie własne noce po śmierci Staszka — łzy w poduszkę i bezsenność.
Kiedy Marek wrócił, podziękował mi z ulgą w oczach. — Nie wiem, co bym bez pani zrobił — powiedział cicho.
Od tego wieczoru zaczęłam częściej zaglądać do sąsiadów. Najpierw tylko na chwilę, potem na dłużej. Pomagałam dziewczynkom w lekcjach, gotowałam zupę dla chorej pani Marii. Z czasem zaczęliśmy jeść wspólne obiady. W ich domu było gwarno i ciepło — zupełnie inaczej niż u mnie.
Basia zauważyła zmianę w moim głosie podczas rozmów telefonicznych.
— Mamo, brzmisz inaczej. Coś się stało?
— Pomagam sąsiadom — odpowiedziałam. — Wiesz, chyba tego mi brakowało: bycia potrzebną.
Basia milczała przez chwilę.
— Cieszę się, mamo. Ale pamiętaj też o sobie.
Nie było łatwo. Czasem wracałam do pustego mieszkania i znów czułam ten ból — jakby ktoś wyciągnął mi serce i zostawił dziurę. Ale już nie pozwalałam sobie tonąć w żalu. Zaczęłam wychodzić na spacery z Olą i Anią, piekłyśmy razem ciasta, śmiałyśmy się z głupot.
Pewnego dnia Marek zaprosił mnie na herbatę. Siedzieliśmy w kuchni, a on opowiadał o swojej żonie — jak bardzo się boi, że jej zabraknie.
— Nie wiem, jak sobie poradzę — wyznał drżącym głosem.
Położyłam mu dłoń na ramieniu.
— Dasz radę. Dla dziewczynek musisz być silny. Ale pamiętaj też o sobie.
Wiedziałam, co mówię. Sama przez to przeszłam.
Kiedy pani Maria zmarła kilka tygodni później, cały blok pogrążył się w żałobie. Dziewczynki tuliły się do mnie i płakały. Marek był jak cień samego siebie.
Wtedy Basia przyjechała do mnie niespodziewanie.
— Mamo, martwię się o ciebie — powiedziała stanowczo. — Może zamieszkasz z nami w Warszawie?
Spojrzałam na nią i poczułam nagle bunt.
— Basieńko, kocham cię i tęsknię za tobą. Ale tutaj jestem potrzebna. Tutaj znów czuję się żywa.
Basia popatrzyła na mnie ze łzami w oczach.
— Chcę tylko twojego szczęścia.
Przytuliłam ją mocno.
Dni mijały powoli. Czasem było ciężko — zwłaszcza gdy wracały wspomnienia Staszka. Ale już nie bałam się tej ciszy. Wypełniały ją śmiechy dzieci, rozmowy przy stole, zapach świeżo upieczonego chleba.
Zrozumiałam, że życie po stracie nie musi być puste. Że nawet kiedy wydaje się, że wszystko się skończyło, można odnaleźć nowy sens — jeśli tylko pozwolimy sobie otworzyć serce na innych.
Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy to naprawdę ja? Czy można jeszcze kochać życie po tylu łzach? Może właśnie wtedy zaczyna się prawdziwa odwaga – gdy pozwalamy sobie znów być potrzebni…