Oddałam wszystko synowi, a on mnie zostawił – historia matki z Krakowa, która musiała nauczyć się żyć na nowo

– Michał, czy możesz chociaż na chwilę ze mną porozmawiać? – mój głos drżał, kiedy stałam w progu jego nowoczesnego mieszkania na Ruczaju. Syn nawet nie podniósł wzroku znad laptopa.

– Mamo, mam teraz ważną wideokonferencję. Przecież mówiłem ci, żebyś dzwoniła wcześniej – rzucił chłodno.

Zacisnęłam dłonie na pasku starej torebki. W środku czułam, jakby ktoś ściskał mi serce. Przypomniałam sobie wszystkie te lata, kiedy pracowałam po dwanaście godzin dziennie w piekarni na Dębnikach, żeby Michał mógł mieć wszystko, czego ja nigdy nie miałam. Nowe buty na zimę, korepetycje z matematyki, wycieczki szkolne. A teraz? Teraz byłam dla niego tylko przeszkodą.

Wyszłam na klatkę schodową i usiadłam na zimnych schodach. Łzy same płynęły mi po policzkach. W głowie dudniły słowa mojej siostry, Ewy: „Za bardzo go rozpieszczałaś, Marysiu. Teraz masz za swoje”. Ale czy matka może kochać za bardzo?

Michał był moim jedynym dzieckiem. Ojciec odszedł, gdy miał cztery lata. Zostałyśmy same – ja i on. Pamiętam, jak nosiłam go na rękach przez śnieg do przedszkola, bo nie miałam pieniędzy na autobus. Jak gotowałam zupę z resztek warzyw i udawałam przed nim, że to ulubiony krem z dyni. Jak czekałam na niego do późna, kiedy wracał z treningu piłkarskiego.

Kiedy dostał się na Politechnikę Krakowską, byłam dumna jak paw. Zaciągnęłam kredyt, żeby opłacić mu akademik i kupić laptopa. Pracowałam jeszcze ciężej – sprzątałam biura wieczorami i piekłam ciasta na zamówienie dla sąsiadek. Wszystko dla niego.

Po studiach Michał dostał świetną pracę w dużej firmie IT. Zaczął zarabiać więcej niż ja przez całe życie. Kupił mieszkanie, samochód, zaczął spotykać się z dziewczyną z dobrej rodziny – Karoliną. Myślałam, że teraz wreszcie będziemy mogli być rodziną z prawdziwego zdarzenia.

Ale Michał coraz rzadziej dzwonił. Na święta wpadał tylko na chwilę, zawsze spiesząc się gdzieś dalej. Kiedy pytałam, czy przyjedzie na obiad w niedzielę, mówił: „Mamo, mam tyle pracy… Może innym razem”.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Karolina.

– Pani Marysiu, Michał jest bardzo zajęty… Może lepiej będzie, jeśli nie będzie go pani tak często odwiedzać? On potrzebuje przestrzeni.

Poczułam się wtedy jak intruz we własnym życiu. Przestałam dzwonić. Przestałam pisać. Czekałam tylko na wiadomość od syna – choćby krótkie „co słychać?”. Ale telefon milczał.

Zaczęłam chorować. Najpierw zwykłe przeziębienie przerodziło się w zapalenie płuc. Potem przyszły problemy z sercem. W szpitalu odwiedzała mnie tylko Ewa.

– Michał nawet nie zadzwonił? – zapytała pewnego dnia.

– Ma swoje życie – odpowiedziałam cicho.

Po wyjściu ze szpitala wróciłam do pustego mieszkania na osiedlu Podwawelskim. Każdy kąt przypominał mi o synu: jego stare zabawki w pudełku pod łóżkiem, zdjęcia z komunii na półce, dyplomy ze szkoły. Czułam się niewidzialna.

Któregoś wieczoru usiadłam przy kuchennym stole i napisałam list do Michała:

„Synku,
Nie wiem, co zrobiłam źle. Jeśli cię zawiodłam – przepraszam. Chciałam tylko twojego szczęścia. Jeśli kiedyś będziesz mnie potrzebował – zawsze będę czekać.
Mama”

Nie wysłałam tego listu. Schowałam go do szuflady razem z innymi niespełnionymi marzeniami.

Minęły dwa lata. W tym czasie nauczyłam się żyć sama ze sobą. Zaczęłam chodzić na spacery po Zakrzówku, zapisałam się do klubu seniora. Poznałam tam panią Zofię i pana Stefana – rozmawialiśmy godzinami o dawnych czasach i o tym, jak trudno jest być rodzicem w dzisiejszych czasach.

Aż pewnego dnia zadzwonił telefon.

– Mamo…

Głos Michała był cichy i drżący.

– Mamo… Karolina mnie zostawiła. Straciłem pracę… Nie wiem, co robić…

Serce mi ścisnęło. Przez chwilę chciałam powiedzieć: „A gdzie byłeś przez te wszystkie lata?”. Ale zamiast tego odpowiedziałam:

– Przyjedź do mnie, synku. Zawsze będziesz miał tu dom.

Kiedy Michał pojawił się w drzwiach mojego mieszkania – wychudzony, ze łzami w oczach – poczułam mieszaninę bólu i ulgi. Przytuliłam go mocno.

Przez kolejne tygodnie rozmawialiśmy godzinami. Michał powoli otwierał się przede mną – opowiadał o presji w pracy, o tym jak czuł się niewystarczający przy Karolinie i jej rodzinie. O tym, jak bardzo bał się przyznać do porażki.

– Przepraszam cię, mamo… Byłem głupi i ślepy – powiedział pewnego wieczoru.

– Każdy popełnia błędy – odpowiedziałam cicho.

Dziś wiem jedno: matczyne serce potrafi wybaczyć wszystko, ale blizny zostają na zawsze. Czasem trzeba stracić wszystko, żeby docenić to, co najważniejsze.

Czy naprawdę można nauczyć się żyć bez miłości własnego dziecka? A może każda matka zawsze będzie czekać – bez względu na wszystko?