„Oddaliśmy dzieci do mojej mamy na kilka dni. Wieczorem młodszy syn błagał, by wrócić do domu. Dziś wiem, jak bardzo się pomyliliśmy…”
– Mamo, proszę, zabierz mnie stąd… – głos Antka drżał, a ja poczułam, jak serce ściska mi się z żalu i bezsilności. Była 22:17, kiedy zadzwonił. Siedziałam z Marcinem na kanapie, próbując udawać, że ten wieczór jest początkiem naszej nowej, lepszej przyszłości. Nowe mieszkanie, kredyt na 30 lat i dzieci u mojej mamy – miało być idealnie. Miało być…
Ale już pierwszego wieczoru wszystko zaczęło się sypać. Antek miał zaledwie 10 lat i nigdy wcześniej nie zostawał u babci na dłużej niż jedną noc. Starszy syn, Kuba, był bardziej zamknięty w sobie – nie dzwonił, nie pisał. Ale Antek? On zawsze był wrażliwy, potrzebował bliskości.
– Kochanie, przecież to tylko kilka dni – próbowałam go uspokoić przez telefon. – Babcia cię kocha, a my musimy tu trochę ogarnąć…
– Ale ona krzyczy na Kubę! I mówi, że jesteśmy niewychowani! – wybuchnął płaczem.
Spojrzałam na Marcina. W jego oczach widziałam zmęczenie i frustrację. Praca go wykańczała, a ja… ja czułam się winna. To ja namówiłam go na ten kredyt. To ja powiedziałam: „Zasługujemy na swoje cztery kąty”.
Dwa lata temu wszystko wydawało się proste. Marcin dostał awans w urzędzie miasta w Radomiu. Ja prowadziłam mały sklepik z rękodziełem. Wynajmowaliśmy mieszkanie od znajomej mojej mamy – ciasne, ale własne. Kiedy pojawiła się okazja kupna trzypokojowego mieszkania na nowym osiedlu, nie zastanawialiśmy się długo.
– Zobaczysz, będzie nam lepiej – przekonywałam Marcina. – Dzieci będą miały swoje pokoje, koniec z wiecznym pakowaniem się w jednym salonie.
Podpisaliśmy umowę kredytową w banku PKO BP. Raty były wysokie, ale przecież Marcin miał stabilną pracę…
Pierwsze miesiące były euforyczne. Malowanie ścian, wybieranie mebli z Ikei, planowanie parapetówki. Ale potem przyszła rzeczywistość: rosnące raty, inflacja, ceny prądu i gazu. Mój sklepik ledwo przędł – ludzie przestali kupować rękodzieło, bo każdy liczył każdą złotówkę.
Zaczęliśmy się kłócić o pieniądze. Marcin coraz częściej wracał późno z pracy, a ja czułam się coraz bardziej samotna. Dzieci widziały nasze napięcie.
Kiedy pojawiła się szansa na kilka dni „wolnego” – mama zaproponowała, że zabierze chłopców do siebie na wieś pod Kozienicami – zgodziliśmy się bez wahania.
– Odpoczniecie od siebie nawzajem – powiedziała mama przez telefon. – Ja też chcę pobyć z wnukami.
Nie wiedziałam wtedy, że dla moich dzieci to będzie koszmar.
Już pierwszego dnia Antek zadzwonił z płaczem. Mama była surowa – zawsze taka była. Wychowała mnie twardą ręką i sądziła, że to najlepsza metoda wychowawcza.
– Kuba nie chce jeść obiadu? To niech nie je! – usłyszałam w słuchawce jej zirytowany głos.
– Mamo, on ma 15 lat! Pozwól mu samemu zdecydować!
– Za moich czasów dzieci nie dyskutowały z dorosłymi!
Czułam narastającą frustrację i bezradność. Próbowałam tłumaczyć mamie, że czasy się zmieniły, że dzieci potrzebują rozmowy i zrozumienia. Ona tylko wzdychała ciężko i powtarzała: „Za miękka jesteś”.
Wieczorem tego samego dnia zadzwonił Antek. Jego głos był cichy i roztrzęsiony:
– Mamo… ona mówiła do Kuby „gamoń” i kazała mu sprzątać cały pokój po sobie i po mnie…
Łzy napłynęły mi do oczu. Chciałam natychmiast pojechać po dzieci, ale Marcin powstrzymał mnie:
– Daj im szansę… Może to tylko pierwszy szok? Może się przyzwyczają?
Ale ja już wiedziałam, że popełniłam błąd.
Następnego dnia zadzwoniłam do mamy:
– Mamo, przyjadę po chłopców jutro rano.
– Przesadzasz! Nic im nie jest! Trochę dyscypliny jeszcze nikomu nie zaszkodziło!
Nie spałam tej nocy prawie wcale. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę jestem złą matką? Czy powinnam była zostawić dzieci pod opieką osoby, która nigdy nie rozumiała mojej wrażliwości?
Rano wsiedliśmy z Marcinem do samochodu i pojechaliśmy po chłopców. Antek rzucił mi się na szyję od razu po wejściu do domu babci.
– Mamo, już nigdy tu nie chcę spać…
Kuba milczał przez całą drogę powrotną. Dopiero wieczorem usiadł obok mnie na łóżku:
– Mamo… czy musimy tu mieszkać? Czy nie możemy wrócić do starego mieszkania?
Zamarłam. Przecież to miało być nasze miejsce na ziemi…
Od tamtej pory nic już nie było takie samo. Chłopcy zamknęli się w sobie. Zaczęli mieć problemy w szkole – Antek zaczął jąkać się ze stresu, Kuba przestał rozmawiać z nami o swoich sprawach.
Marcin coraz częściej unikał rozmów o pieniądzach i kredycie. Ja czułam się winna za wszystko: za decyzję o kredycie, za oddanie dzieci pod opiekę mamy, za to, że nie potrafię stworzyć im prawdziwego domu.
Dziś mija dwa lata od tamtych wydarzeń. Nadal spłacamy kredyt, ale już bez złudzeń o lepszym jutrze. Nasza rodzina jest poraniona – próbujemy odbudować zaufanie i bliskość krok po kroku.
Czasem patrzę na chłopców i zastanawiam się: czy można cofnąć czas? Czy jedna pochopna decyzja może zniszczyć wszystko?
Czy Wy też kiedyś żałowaliście swoich wyborów tak bardzo jak ja? Jak naprawić to, co zostało złamane?