Po rozstaniu: Spotkałem swoją wybawicielkę na przystanku, ale wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty

Wszystko zaczęło się od krzyku. „Wyjdź! Nie chcę cię więcej widzieć!” – wrzasnęła Marta, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż szyby zadzwoniły. Stałem na środku kuchni w naszym domu pod Piotrkowem Trybunalskim, z walizką w ręku i sercem roztrzaskanym na milion kawałków. Po piętnastu latach małżeństwa zostałem sam – zdradzony, upokorzony, bez pracy i bez nadziei. W głowie dudniło mi tylko jedno pytanie: „Co dalej?”

Nie miałem dokąd pójść. Rodzice nie żyli od lat, z bratem pokłóciłem się o spadek po ojcu i od tamtej pory nie zamieniliśmy słowa. Został mi tylko stary fiat i kilka stówek na koncie. Przez kilka dni spałem w samochodzie pod blokiem, próbując zebrać myśli. Każdego ranka budził mnie dźwięk śmieciarki i śmiech dzieci idących do szkoły – przypominały mi o tym, co straciłem.

Któregoś wieczoru, zmarznięty i głodny, poszedłem na przystanek autobusowy. Chciałem pojechać do miasta, może znaleźć jakąś dorywczą robotę. Siedziałem skulony na ławce, gdy obok usiadła dziewczyna w czerwonym płaszczu. Miała ciemne włosy i oczy jak dwa jeziora. Spojrzała na mnie i zapytała cicho:

– Wszystko w porządku?

Nie wiem dlaczego, ale odpowiedziałem szczerze:

– Nic nie jest w porządku. Straciłem wszystko.

Uśmiechnęła się smutno.

– Ja też kiedyś myślałam, że już po mnie. Ale życie potrafi zaskoczyć.

Przedstawiła się: Julia. Okazało się, że wracała z pracy w sklepie spożywczym w sąsiedniej wsi. Zaczęliśmy rozmawiać – najpierw o pogodzie, potem o życiu. Autobus nie przyjeżdżał, więc Julia zaproponowała kawę u siebie. „Mam wolny pokój – możesz zostać na noc. Nie bój się, nie gryzę” – zażartowała.

Wahałem się, ale nie miałem nic do stracenia. Jej dom był mały, ale ciepły i pachniał świeżym chlebem. Julia mieszkała sama – jej mąż zginął w wypadku trzy lata wcześniej. Rozmawialiśmy do późna w nocy. Czułem się przy niej bezpiecznie po raz pierwszy od miesięcy.

Następnego dnia pomogłem jej naprawić cieknący kran i przynieść drewno do kominka. Zaoferowała mi pracę u swojego wuja – potrzebował kogoś do pomocy przy remoncie stodoły. Zgodziłem się bez namysłu.

Przez kolejne tygodnie powoli wracałem do życia. Julia była moim światłem w tunelu – gotowała dla mnie obiady, słuchała moich żali, czasem po prostu siedziała obok w milczeniu. Zacząłem wierzyć, że może jeszcze coś dobrego mnie spotka.

Ale wtedy zaczęły się kłopoty.

Najpierw zadzwoniła moja siostra, Aneta:

– Słyszałam, że mieszkasz u jakiejś baby? Ludzie gadają po wsi! Nie wstyd ci? Marta płacze po nocach!

– Aneta, to ona mnie wyrzuciła! – próbowałem tłumaczyć.

– A dzieci? Myślisz tylko o sobie! – rzuciła słuchawką.

Potem pojawił się brat, Paweł. Przyszedł pod dom Julii z pretensjami:

– Co ty wyprawiasz? Zamiast wrócić do Marty i dzieci, szlajasz się po obcych chałupach? Ojciec przewraca się w grobie!

Julia stała obok mnie, blada jak ściana.

– Proszę pana, ja tylko pomagam…

– Pomagasz?! Rozbijasz rodzinę! – wrzeszczał Paweł.

Wkrótce cała wieś huczała od plotek. „On zostawił żonę dla wdowy!”, „Julia uwiodła męża sąsiadki!”, „Wstydu nie mają!” – słyszałem szepty za plecami w sklepie i na przystanku.

Julia zaczęła unikać ludzi. Przestała chodzić do kościoła, zamykała się w domu po pracy. Ja czułem narastającą presję – z jednej strony wdzięczność i rodzące się uczucie do Julii, z drugiej poczucie winy wobec dzieci i rodziny.

Pewnego dnia Marta przyszła do mnie z córką, Zosią.

– Tato… dlaczego już z nami nie mieszkasz? – zapytała dziewczynka ze łzami w oczach.

Zatkało mnie. Marta patrzyła na mnie z pogardą:

– Widzisz? Zniszczyłeś wszystko przez tę swoją Julię!

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chciałem być dobrym ojcem, ale nie potrafiłem już wrócić do dawnego życia.

Wieczorami Julia płakała cicho w poduszkę.

– Może lepiej będzie, jak wyjadę… – szepnęła pewnej nocy.

– Nie mów tak! Jesteś jedyną osobą, która mi pomogła…

– Ale przez mnie cierpisz ty i twoje dzieci…

Nie spałem całą noc. Następnego dnia poszedłem do Marty i poprosiłem o rozmowę.

– Chcę widywać dzieci. Nie zostawiłem ich dla Julii – zostawiłem je, bo już nie mogłem żyć w kłamstwie.

Marta spojrzała na mnie z goryczą:

– Nigdy ci nie wybaczę.

Wróciłem do Julii jeszcze bardziej rozdarty niż wcześniej.

Wkrótce przyszły kolejne problemy – ktoś porysował mi samochód pod domem Julii, ktoś inny wrzucił kamień przez okno z karteczką: „Zostaw ją w spokoju”. Julia była przerażona.

– Może rzeczywiście powinnam wyjechać do siostry do Gdańska…

– Nie! – złapałem ją za rękę. – Nie pozwolę nikomu nas rozdzielić!

Ale presja rosła z każdym dniem. Praca u wuja Julii skończyła się wraz z zimą; nie miałem pieniędzy ani perspektyw. Julia straciła pracę w sklepie przez plotki – właścicielka powiedziała jej prosto w oczy:

– Nie chcemy tu takich kobiet!

Zostaliśmy sami przeciwko całej wsi.

W końcu Julia podjęła decyzję:

– Wyjeżdżam do Gdańska. Nie chcę być ciężarem ani powodem twojego nieszczęścia.

Błagałem ją, żeby została. Ale spakowała walizkę i wyszła bez słowa pożegnania.

Zostałem sam – znów na przystanku autobusowym, tym razem bez nadziei.

Minęły dwa miesiące. Próbowałem znaleźć pracę gdziekolwiek – byłem pomocnikiem murarza, sprzątałem magazyny w mieście. Codziennie dzwoniłem do Julii, ale nie odbierała telefonu.

Pewnego dnia dostałem list:

„Kuba,
Dziękuję za wszystko. W Gdańsku jest ciężko, ale przynajmniej nikt mnie tu nie ocenia. Chciałam ci powiedzieć: jesteś dobrym człowiekiem. Zasługujesz na szczęście. Jeśli kiedyś będziesz gotowy zacząć od nowa – znajdziesz mnie tutaj.
Julia”

Czy po tym wszystkim mam jeszcze prawo walczyć o swoje szczęście? Czy można być szczęśliwym wbrew rodzinie i całemu światu? Czekam na wasze historie i rady – bo dziś sam już nie wiem, co jest właściwe.