Spotkanie w parku, które zmieniło wszystko: syn wyrzuca ojca z domu na prośbę żony
Na ławce w parku, pod gołym niebem, drżałem z zimna i upokorzenia. Wczoraj miałem dom, dziś miałem tylko walizkę i wspomnienia. Nazywam się Marian Gajda. Mam 68 lat, byłem nauczycielem historii w liceum w Lublinie. Zawsze wierzyłem, że rodzina to świętość – aż do dnia, kiedy mój własny syn powiedział mi: „Tato, musisz się wyprowadzić. Dla dobra wszystkich”.
To nie była jego decyzja. Wiem to. To była decyzja jego żony, Justyny. Od początku czułem, że jej obecność w naszym domu jest jak cień – cichy, ale wszechobecny. Kiedy się poznali, byłem szczęśliwy. Myślałem: „Wreszcie Michał znalazł kogoś, kto go pokocha”. Ale Justyna nigdy nie patrzyła mi w oczy dłużej niż sekundę. Zawsze coś poprawiała – a to firanki, a to moje książki na półce. „Panie Marianie, może pan już nie będzie trzymał tych starych map w salonie?” – mówiła z uśmiechem, który nie sięgał oczu.
Zaczęło się niewinnie. Najpierw zniknęły moje rzeczy z widocznych miejsc – albumy rodzinne, pamiątki po żonie (zmarła pięć lat temu), nawet mój ulubiony kubek z napisem „Najlepszy Tata”. Potem pojawiły się aluzje: „Tato, może pojedziesz na kilka dni do cioci Basi? Odpoczniesz od nas”. Próbowałem nie zwracać uwagi. Przecież to młodzi powinni mieć swój świat.
Ale pewnego wieczoru usłyszałem rozmowę przez cienką ścianę kuchni:
– Michał, ja tak dłużej nie mogę. Twój ojciec wszędzie się wtrąca. Ja chcę mieć dom dla siebie! – Justyna podniosła głos.
– Ale on nie ma dokąd pójść…
– To nie moja sprawa! Albo on, albo ja! – odpowiedziała stanowczo.
Następnego dnia Michał przyszedł do mnie z oczami spuszczonymi w podłogę.
– Tato… Justyna… My… Musisz się wyprowadzić. Przepraszam.
Nie odpowiedziałem. Po prostu spakowałem walizkę. Nie chciałem robić sceny. Duma mi nie pozwoliła.
Teraz siedzę tu, w parku Saskim, patrzę na dzieci bawiące się na śniegu i próbuję zrozumieć, gdzie popełniłem błąd. Czy byłem zbyt surowy? Czy za bardzo ingerowałem w ich życie? A może po prostu byłem niewygodny?
Nagle ktoś siada obok mnie na ławce. Kobieta w średnim wieku, z rudymi włosami i ciepłym szalikiem.
– Pan Marian? – pyta niepewnie.
Patrzę na nią z niedowierzaniem.
– Pani Elżbieta? Elżbieta Krawczyk?
To była moja koleżanka z pracy sprzed lat. Uczyła biologii. Zawsze była serdeczna i uśmiechnięta.
– Co pan tu robi o tej porze? Przecież jest mróz!
Nie wiem czemu, ale nagle wszystko ze mnie spływa. Opowiadam jej całą historię – o śmierci żony, o synu, o Justynie, o tym, jak zostałem sam.
Elżbieta słucha uważnie. W jej oczach widzę współczucie, ale nie litość.
– Wie pan co? Chodźmy do mnie na herbatę. Nie zostawię pana tu samego.
Idziemy razem przez park. W jej mieszkaniu pachnie ciastem drożdżowym i lawendą. Siadam przy stole i czuję się jak człowiek po raz pierwszy od miesięcy.
– Mój mąż odszedł do innej kobiety pięć lat temu – mówi nagle Elżbieta. – Też zostałam sama. Dzieci wyjechały za granicę. Czasem myślę, że starość to kara za wszystkie nasze błędy…
Milczymy chwilę.
– Może to nie kara – odpowiadam cicho. – Może po prostu życie tak wygląda?
Przez następne tygodnie Elżbieta staje się moją jedyną rodziną. Pomagam jej w drobnych naprawach, ona gotuje obiady i słucha moich opowieści o historii Polski i dawnych uczniach. Zaczynam odzyskiwać spokój ducha.
Ale pewnego dnia wszystko się zmienia.
Dzwonek do drzwi rozdziera ciszę popołudnia. Otwieram – za progiem stoi Michał. Wygląda na starszego o dziesięć lat.
– Tato…
Nie wiem, co powiedzieć. Patrzę na niego długo.
– Justyna mnie zostawiła – mówi nagle syn. – Powiedziała, że jestem maminsynkiem i że nie chce żyć z facetem bez charakteru…
Cisza między nami jest ciężka jak ołów.
– Przepraszam cię… Nie powinienem był cię wyrzucać z domu…
Chciałbym go przytulić jak kiedyś, gdy był małym chłopcem i bał się burzy. Ale coś we mnie pękło tamtej nocy na ławce w parku.
– Michał… Ja już nie mam siły zaczynać wszystkiego od nowa – mówię cicho. – Ale możesz usiąść i napić się z nami herbaty.
Elżbieta patrzy na nas obu ze smutkiem i nadzieją jednocześnie.
Przez kolejne dni Michał próbuje odbudować naszą relację. Pomaga mi znaleźć małe mieszkanie socjalne niedaleko Elżbiety. Odwiedza mnie co tydzień, czasem przychodzi z córką – moją wnuczką Zosią, której wcześniej prawie nie znałem.
Zaczynam rozumieć, że przebaczenie nie jest łatwe ani szybkie. Ale może jest możliwe?
Czasami siedzę wieczorem przy oknie i myślę: czy naprawdę można wybaczyć dziecku wszystko? Czy rodzina to tylko więzy krwi? A może to ludzie, którzy zostają przy nas wtedy, gdy wszyscy inni odchodzą?
Co wy byście zrobili na moim miejscu? Czy potrafilibyście wybaczyć taką zdradę?