Tamtej nocy wyrzuciłam syna i synową z domu – moment, w którym zrozumiałam, że mam dość
– Mamo, nie możesz być taka samolubna! – krzyknął Bartek, trzaskając drzwiami od kuchni. Stałam w przedpokoju, ściskając klucze w dłoni tak mocno, że aż bolały mnie palce. W powietrzu wisiał zapach smażonej cebuli i napięcia, które narastało od miesięcy.
To była zwykła środa. Wróciłam z pracy zmęczona, marząc o chwili ciszy i kubku herbaty. Zamiast tego zastałam w salonie Martę – moją synową – rozłożoną na kanapie, z nogami na moim nowym stoliku kawowym. Bartek siedział obok niej, przeglądając coś w telefonie. Na stole piętrzyły się brudne talerze, a na podłodze leżały okruchy chipsów.
– Dzień dobry – powiedziałam chłodno, próbując ukryć irytację.
– Cześć, mamo – rzucił Bartek bez podnoszenia wzroku.
Marta nawet nie raczyła się przywitać. Od sześciu miesięcy mieszkali u mnie „na chwilę”, bo ich mieszkanie miało być remontowane. Ta „chwila” przeciągała się w nieskończoność. Z początku cieszyłam się, że mam ich blisko. Po śmierci męża czułam się samotna, a obecność Bartka dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Ale szybko okazało się, że nie jestem już panią we własnym domu.
Zaczęło się niewinnie – znikające produkty z lodówki, brudne naczynia zostawiane na noc w zlewie, głośne rozmowy przez telefon po północy. Potem przyszły większe rzeczy: Marta zaczęła przestawiać meble bez pytania, Bartek zapraszał kolegów na mecze bez mojej zgody. Czułam się jak intruz w swoim mieszkaniu.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę w kuchni:
– Twoja matka jest niemożliwa. Ciągle się czepia o wszystko – syknęła Marta.
– Daj spokój, przecież to jej mieszkanie – odpowiedział Bartek szeptem.
– No właśnie! Może czas to zmienić? Przecież i tak kiedyś będzie nasze…
Serce mi zamarło. Czy naprawdę liczyli na to, że umrę szybciej, żeby mogli przejąć mieszkanie? Od tamtej pory coś we mnie pękło.
Próbowałam rozmawiać z Bartkiem:
– Synu, musimy ustalić jakieś zasady. To mój dom i chciałabym mieć trochę prywatności.
– Mamo, przesadzasz. Przecież to tylko na chwilę.
– Ta chwila trwa już pół roku! – podniosłam głos.
– No to co? Przecież ci nie przeszkadzamy.
Nie przeszkadzają? Czułam się jak służąca we własnych czterech ścianach. Każdego dnia wracałam do domu z coraz większym niepokojem. Bałam się otworzyć drzwi i zobaczyć kolejny bałagan, kolejne nieprzyjemne spojrzenia Marty.
Aż przyszedł ten dzień. Wróciłam wcześniej z pracy i usłyszałam śmiechy dobiegające z salonu. Weszłam i zobaczyłam obcych ludzi – znajomych Marty i Bartka – rozsiadłych na moich fotelach, popijających piwo i jedzących pizzę. Nikt nawet nie zapytał mnie o zgodę.
– Co tu się dzieje?! – krzyknęłam.
Bartek spojrzał na mnie z irytacją:
– Mamo, mamy gości. Nie rób sceny.
– To mój dom! Nie życzę sobie takich imprez bez mojej wiedzy!
Marta przewróciła oczami:
– Może powinnaś wyjść na spacer? Trochę świeżego powietrza dobrze ci zrobi.
Poczułam, jak krew uderza mi do głowy. To był moment przełomowy. Bez słowa poszłam do swojego pokoju, zamknęłam drzwi i rozpłakałam się jak dziecko. Po godzinie wyszłam i powiedziałam stanowczo:
– Bartek, Marta – macie tydzień na wyprowadzkę. Oddajcie mi klucze.
Bartek zerwał się z kanapy:
– Żartujesz chyba?!
– Nie żartuję. Mam dość bycia gościem we własnym domu.
Marta zaczęła krzyczeć:
– Jesteś okropna! Myślisz tylko o sobie!
Nie odpowiedziałam. Tego wieczoru pierwszy raz od dawna poczułam ulgę. Przez następny tydzień unikaliśmy się jak ognia. Ostatniego dnia Bartek rzucił mi klucze na stół bez słowa pożegnania. Marta nawet nie spojrzała mi w oczy.
Teraz siedzę sama w pustym mieszkaniu. Cisza aż dzwoni w uszach. Czasem łapię się na tym, że nasłuchuję kroków Bartka na korytarzu albo czekam na dźwięk klucza w zamku. Ale wiem, że zrobiłam dobrze.
Czy matka ma obowiązek poświęcać własne szczęście dla dorosłego dziecka? Czy bycie rodziną oznacza pozwalanie na wszystko? Może czasem trzeba postawić granicę – nawet jeśli boli.