„To nie był prezent, tylko szansa na życie” — historia o mieszkaniu, rodzinie i granicach miłości
— Mamo, dlaczego nie mogę po prostu przepisać tego mieszkania na siebie? — głos Kingi drżał, a jej oczy błyszczały łzami. Stałyśmy naprzeciwko siebie w kuchni, gdzie jeszcze niedawno razem gotowałyśmy pierogi na święta. Teraz między nami była przepaść, której nie potrafiłam zasypać.
— Bo to nie jest prezent, Kinga. To szansa, żebyś stanęła na nogi — odpowiedziałam cicho, choć w środku wrzałam. Przecież to mieszkanie dostałam od rodziców po ich śmierci. Miało być zabezpieczeniem na czarną godzinę, a nie kartą przetargową w rodzinnych rozgrywkach.
Kinga patrzyła na mnie z wyrzutem. Miała dwadzieścia siedem lat, skończyła studia, ale praca w korporacji nie dawała jej stabilizacji. Wynajmowała pokoje z koleżankami, ciągle narzekała na brak prywatności i wieczne oszczędzanie. Kiedy zaproponowałam jej, żeby zamieszkała w moim starym mieszkaniu na Pradze, była szczęśliwa. Myślałam, że to będzie dla niej początek nowego życia. Nie przewidziałam tylko jednego — że dla niej to będzie za mało.
— Ale ja tu już mieszkam dwa lata! Płacę czynsz, remontowałam łazienkę za własne pieniądze! — głos jej się załamał. — Czuję się jak lokatorka we własnym domu.
— To nie jest twój dom, Kinga. To jest mój dom, który ci udostępniłam — powiedziałam stanowczo, choć serce mi pękało. — Chciałam ci pomóc, ale nie mogę oddać ci wszystkiego. Musisz nauczyć się odpowiedzialności.
Wiedziałam, że to ją zaboli. Ale czy matka powinna zawsze dawać wszystko? Czy miłość polega na tym, żeby oddać ostatnią rzecz, nawet jeśli potem zostaje się z niczym?
Wieczorem zadzwoniła do mnie moja siostra, Aneta. — Co ty wyprawiasz z tą Kingą? — zapytała bez ogródek. — Przecież ona jest twoją córką! Daj jej to mieszkanie i będziesz miała spokój.
— A jeśli kiedyś będę potrzebować pieniędzy? Albo jeśli ona sprzeda to mieszkanie i zostanie bez niczego? — odpowiedziałam drżącym głosem.
— Zawsze wszystko komplikujesz — westchnęła Aneta. — Mama by tak nie zrobiła.
To zdanie uderzyło mnie jak obuchem w głowę. Mama… Ona zawsze była dla nas opoką. Ale czy naprawdę oddałaby wszystko bez zastanowienia? Przecież sama powtarzała: „Dzieci trzeba kochać mądrze”.
Kinga przez kilka dni się do mnie nie odzywała. Wysyłała tylko krótkie wiadomości: „Zostawiłam klucze u sąsiadki”, „Przyjdź po dokumenty”. Czułam się jak intruz we własnym życiu.
Pewnego dnia przyszłam do mieszkania na Pradze. W środku panował bałagan — pudła z rzeczami Kingi stały pod ścianą, w łazience leżały resztki farby po remoncie. Usiadłam na starym fotelu i rozpłakałam się jak dziecko. Przypomniałam sobie czasy, gdy sama tu mieszkałam z rodzicami. Tata naprawiał kran w kuchni, mama piekła szarlotkę… Wszystko było takie proste.
Nagle zadzwonił telefon. To była Kinga.
— Mamo… — jej głos był cichy i zmęczony. — Przepraszam za wszystko. Wiem, że przesadziłam.
— Ja też przepraszam — odpowiedziałam przez łzy. — Chciałam ci pomóc, ale chyba nie umiem być dobrą matką.
— Jesteś najlepsza — usłyszałam szept po drugiej stronie. — Po prostu… czasem czuję się taka samotna.
Zrozumiałam wtedy, że problem nie leży w mieszkaniu ani w pieniądzach. Chodziło o coś więcej — o poczucie bezpieczeństwa i przynależności. O to, żeby mieć swoje miejsce na ziemi.
Kilka tygodni później spotkałyśmy się na kawie w ulubionej kawiarni na Saskiej Kępie. Kinga wyglądała na spokojniejszą.
— Wiesz co? Znalazłam pracę w małym wydawnictwie. Może nie zarabiam kokosów, ale czuję się potrzebna — powiedziała z uśmiechem.
— Jestem z ciebie dumna — odpowiedziałam i pierwszy raz od dawna poczułam ulgę.
Nie oddałam jej mieszkania na własność. Ale dałam coś więcej — wsparcie i zaufanie. Zrozumiałam też, że granice są potrzebne nie tylko dzieciom, ale i rodzicom.
Czasem zastanawiam się: czy można kochać za bardzo? Czy pomagając dziecku, nie odbieramy mu szansy na dorosłość? A może dom to nie miejsce ani akt własności, tylko relacja między ludźmi?