Wiedźma z Podlasia: Opowieść o wykluczeniu, miłości i samotności
Już pierwszej nocy, gdy przekroczyłam próg tego zrujnowanego domu na końcu wsi, poczułam na sobie ciężar spojrzeń zza firanek. W powietrzu wisiała burza – nie tylko ta letnia, która szarpała dachówkami, ale i ta, którą czułam w sercu. Nazywam się Elżbieta Nowicka i właśnie wtedy zaczęła się moja walka o przetrwanie.
– Mamo, a kto tam zamieszkał? – usłyszałam przez uchylone okno głos małego chłopca.
– Cicho, Bartek! To jakaś obca. Pewnie z miasta. Lepiej się nie zbliżaj – odpowiedziała kobieta, której twarz znałam tylko z widzenia.
Przyjechałam tu z Białegostoku po rozwodzie, zostawiając za sobą wszystko: pracę w szkole, mieszkanie, przyjaciół. Została mi tylko walizka i stary akt własności po ciotce, o której nikt tu nie chciał pamiętać. Wsiąkłam w tę wieś jak kropla wody w suchą ziemię – bez śladu.
Pierwsze tygodnie były piekłem. W sklepie spożywczym pani Halina odmierzała mi chleb z miną, jakbym miała zaraz ukraść cały bochenek. Sąsiad spod lasu, pan Marian, ostrzegał dzieci:
– Nie podchodźcie do tej Nowickiej. Ona coś knuje. Widziałem, jak nocą chodzi po ogrodzie.
A ja po prostu próbowałam żyć. Zrywałam pokrzywy spod płotu, sadziłam ziemniaki na zapuszczonej grządce i płakałam nocami do poduszki. Czułam się jak zwierzę w klatce – każdy mój ruch był obserwowany.
Pewnego dnia przyszła do mnie sołtyska, pani Grażyna. Weszła bez pukania.
– Pani Elżbieto, ludzie pytają… Skąd pani jest? Co pani tu robi sama?
– Chcę tylko spokoju – odpowiedziałam cicho. – Chcę zacząć od nowa.
– U nas nie lubią tajemnic – rzuciła i wyszła trzaskając drzwiami.
Plotki narastały jak pleśń na ścianach mojego domu. Mówili, że uciekłam przed długami albo że jestem czarownicą. Ktoś rozpuścił wieść, że widział mnie z czarnym kotem (to był zwykły dachowiec). Dzieci zaczęły rzucać kamieniami w moje okna.
Najgorsze przyszło jesienią. W nocy ktoś podpalił moją szopę. Ogień strawił drewno na opał i stare narzędzia po ciotce. Stałam na podwórku w piżamie i patrzyłam na płomienie, a łzy ciekły mi po policzkach.
– To kara za grzechy! – krzyczała sąsiadka przez płot.
Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o odejściu. Ale nie miałam dokąd wracać.
Zimą zachorowałam na zapalenie płuc. Przez tydzień leżałam sama, gorączkując i majacząc. Gdyby nie młody lekarz z przychodni w sąsiedniej gminie – Paweł Zieliński – pewnie bym nie przeżyła. Przyniósł mi leki i zostawił termos z herbatą.
– Dlaczego pani tu została? – zapytał, gdy już mogłam mówić.
– Bo nie mam już nic do stracenia – odpowiedziałam szczerze.
Paweł był pierwszym człowiekiem od miesięcy, który patrzył na mnie bez podejrzliwości. Zaczął zaglądać częściej – raz przyniósł chleb, innym razem pomógł naprawić cieknący kran. Ludzie zaczęli szeptać:
– Zieliński u wiedźmy? Pewnie go omotała!
Ale ja po raz pierwszy od dawna poczułam się widziana. Zaczęliśmy rozmawiać godzinami o książkach, o życiu w mieście i na wsi. Paweł był ode mnie młodszy o dziesięć lat, ale to on nauczył mnie znów się śmiać.
Wiosną przyszła do mnie sąsiadka z płaczem:
– Pani Elżbieto! Moja córka się dusi! Pomocy!
Nie myśląc wiele pobiegłam za nią do domu. Dziewczynka połknęła kawałek zabawki i siniała na twarzy. Zrobiłam jej Heimlicha – pamiętałam to jeszcze ze szkoleń nauczycielskich. Dziecko wypluło plastikowy klocek i zaczęło płakać.
Od tego dnia ludzie patrzyli na mnie inaczej – z respektem pomieszanym ze strachem.
Paweł coraz częściej zostawał na noc. Pewnego wieczoru powiedział:
– Elu… Chciałbym tu zostać z tobą na zawsze.
– Nie boisz się plotek?
– Boję się tylko życia bez ciebie.
Zamieszkaliśmy razem mimo szemrania całej wsi. Jego matka, pani Krystyna Zielińska, przyszła do mnie z awanturą:
– Co pani zrobiła mojemu synowi?! On miał zostać lekarzem w mieście! A teraz siedzi u jakiejś rozwódki na końcu świata!
– On sam wybrał – odpowiedziałam spokojnie.
Krystyna nie odpuściła. Rozpowiadała po kościele, że jestem grzesznicą i niszczę jej rodzinę. Paweł próbował ją przekonać:
– Mamo, kocham ją! To mój wybór!
Ale ona tylko płakała:
– Zniszczy ci życie! Zobaczysz!
Mimo wszystko byliśmy szczęśliwi. Urodziłam syna – Michała – a dwa lata później córkę – Zosię. Paweł był cudownym ojcem. Przez chwilę wydawało mi się, że wieś zaczyna nas akceptować.
Ale szczęście nie trwało długo.
Pewnego lipcowego popołudnia Paweł wracał rowerem z przychodni. Na zakręcie potrącił go samochód prowadzony przez pijanego sąsiada. Zginął na miejscu.
Świat mi się zawalił. Przez tygodnie chodziłam jak cień po domu, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Dzieci tuliły się do mnie nocami:
– Mamusiu, kiedy tata wróci?
Nie umiałam odpowiedzieć.
Na pogrzebie Krystyna podeszła do mnie i syknęła:
– Mówiłam! To przez ciebie! Wszystko przez ciebie!
Wróciły plotki: że to ja rzuciłam urok; że Paweł umarł przeze mnie; że dzieci są „inne”. Ludzie omijali nas szerokim łukiem.
Zaczęły się kłopoty finansowe. Z pensji nauczycielskiej zostały mi tylko grosze z renty po Pawle i drobne prace dorywcze: sprzątanie u starszych pań, korepetycje dla dzieci tych samych ludzi, którzy mnie nienawidzili.
Michał był spokojny i zamknięty w sobie; Zosia – zbuntowana i pyskata. Kiedy miała piętnaście lat uciekła do Warszawy z chłopakiem poznanym przez internet.
– To twoja wina! – krzyczał Michał podczas jednej z naszych kłótni. – Nigdy nie byłaś normalna! Przez ciebie wszyscy nas wytykają palcami!
Zostałam sama w pustym domu pełnym wspomnień i żalu.
Czasem przychodziły do mnie kobiety z wioski:
– Pani Elżbieto… Może pani wie… Jak zatrzymać męża? Jak uleczyć dziecko?
Patrzyły na mnie jak na ostatnią deskę ratunku albo jak na wiedźmę z bajki.
Odpowiadałam zawsze to samo:
– Nie jestem czarownicą. Jestem tylko kobietą, która chciała być kochana.
Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę przez okno na zarastający ogród. Michał dzwoni raz w miesiącu; Zosia nie odzywa się od lat. Czasem myślę: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy gdybym była mniej uparta, mniej dumna… czy wtedy ktoś by mnie pokochał naprawdę?
A może każda kobieta nosi w sobie odrobinę czarownicy? Czy to źle być inną? Czy samotność to kara czy wybór?
Co wy o tym myślicie?