Zamknięte Drzwi, Otwarte Rany: Historia Marty z Nowej Huty

Trzasnęły drzwi. Tak głośno, że aż podskoczyłam na kanapie, a kubek z herbatą przewrócił się na stary dywan. W tej jednej sekundzie wiedziałam, że już nic nie będzie takie samo. Mój mąż, Paweł, wyszedł – nie pierwszy raz, ale tym razem nie zostawił nawet słowa. Tylko echo jego kroków na klatce schodowej i cisza, która wypełniła nasze mieszkanie w Nowej Hucie.

– Mamo, co się stało? – zapytała cicho Zosia, nasza dziesięcioletnia córka, stojąc w drzwiach kuchni z rozczochranymi włosami.

Nie odpowiedziałam. Nie potrafiłam. W gardle miałam gulę, a w oczach łzy. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, rzucać talerzami, wybiec za nim na klatkę i wrzeszczeć: „Wróć! Nie zostawiaj nas!”. Ale nie zrobiłam nic. Zamiast tego usiadłam na podłodze i zaczęłam zbierać herbatę z dywanu papierowym ręcznikiem.

Tak wyglądał początek mojego końca. Albo – jak dziś wolę myśleć – początek czegoś nowego.

Paweł wrócił dopiero po trzech dniach. Pachniał obcymi perfumami i miał spojrzenie kogoś, kto już dawno podjął decyzję. Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.

– Marta… – zaczął, ale przerwałam mu gestem.

– Nie musisz mówić. Wiem.

– To nie tak…

– To dokładnie tak – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Zostawiłeś nas. Zostawiłeś mnie i Zosię. I nawet nie miałeś odwagi powiedzieć tego wprost.

Zosia podsłuchiwała za drzwiami. Słyszałam jej cichy płacz. Chciałam ją przytulić, ale nie mogłam się ruszyć. Byłam jak sparaliżowana.

Paweł wyprowadził się tydzień później do jakiejś kobiety z pracy. Zostawił mi mieszkanie, kredyt i dziecko z pytaniami, na które nie znałam odpowiedzi. Moja matka przyjechała z Bochni zaraz po tym, jak dowiedziała się o wszystkim od ciotki Haliny (bo przecież w naszej rodzinie nic nie może zostać tajemnicą).

– Marta, co ty teraz zrobisz? – zapytała matka, rozglądając się po kuchni jakby szukała winy w brudnych naczyniach.

– Przeżyję – odpowiedziałam sucho.

– Przeżyjesz? Ty zawsze wszystko przeżywasz! Ale pomyśl o Zosi! Ona potrzebuje ojca!

– A ja? Ja nie potrzebuję?

Matka spojrzała na mnie z wyrzutem. Nigdy nie byłam jej ulubioną córką. To moja młodsza siostra, Anka, zawsze była tą „zaradną”, „ładną”, „z głową na karku”. Ja byłam tą drugą – tą, która wybrała sobie męża z Nowej Huty i nie zrobiła kariery w Warszawie.

Anka zadzwoniła dwa dni później.

– Słuchaj, Marta… Może przyjedziesz do nas na jakiś czas? Dzieciaki się pobawią razem, ty odpoczniesz…

– Nie chcę litości.

– To nie litość! Po prostu… nie możesz być sama.

Ale ja chciałam być sama. Chciałam zamknąć się w swoim bólu i nie wychodzić przez tygodnie z łóżka. Chciałam płakać tak długo, aż zabraknie mi łez. Ale Zosia była obok. I musiałam wstać.

Codzienność była jak walka w błocie. Rano budzik dzwonił o szóstej trzydzieści. Zosia marudziła przy śniadaniu:

– Mamo, mogę dziś nie iść do szkoły?

– Nie możesz.

– Ale dlaczego?

– Bo życie to nie bajka – odpowiedziałam z goryczą.

W pracy w bibliotece miejskiej udawałam przed koleżankami, że wszystko jest w porządku. Pani Basia z działu dziecięcego patrzyła na mnie spod okularów:

– Marta, ty schudłaś…

– Dieta rozwodowa – próbowałam żartować.

Ale śmiech był pusty jak półki po remoncie.

Wieczorami dzwoniła matka:

– Byłaś dziś u spowiedzi?

– Mamo!

– No co? Może by ci ulżyło!

Nie ulżyło. Ani spowiedź, ani rozmowy z siostrą przez Skype’a, ani nawet spotkania z psychologiem w poradni rodzinnej na osiedlu Centrum D. Wszystko wydawało się bez sensu.

Najgorzej było w święta. W Wigilię Paweł przyszedł z nową partnerką po Zosię. Stałam w przedpokoju i patrzyłam na nich jak na obcych ludzi.

– Cześć, Marta – powiedziała ta kobieta, uśmiechając się sztucznie.

Nie odpowiedziałam. Zosia wbiegła do ojca i przytuliła się do niego mocno.

– Tato, a będziesz ze mną na pasterce?

Paweł spojrzał na mnie bezradnie.

– Zosiu… Tata musi wracać do domu…

Zosia spuściła głowę i wyszła bez słowa.

Zostałam sama przy pustym stole. Patrzyłam na opłatki i myślałam o tym, jak bardzo nienawidzę świąt.

Po Nowym Roku matka zaczęła nalegać:

– Marta, musisz coś zmienić! Nie możesz tak żyć! Znajdź sobie kogoś!

– Mamo, ja nie chcę nikogo!

– Ty nigdy niczego nie chcesz! Nawet jak byłaś dzieckiem!

Kłóciłyśmy się coraz częściej. O wszystko: o wychowanie Zosi („Za dużo jej pozwalasz!”), o pieniądze („Powinnaś poprosić Pawła o więcej alimentów!”), o moje życie („Nie możesz być bibliotekarką całe życie!”).

Pewnego dnia Anka zadzwoniła zapłakana:

– Marta… Mama miała udar…

Pojechałam do Bochni natychmiast. W szpitalu matka leżała blada i słaba jak nigdy wcześniej. Usiadłam przy jej łóżku i trzymałam ją za rękę.

– Przepraszam… – wyszeptała ledwo słyszalnie.

– Za co?

– Za wszystko…

Poczułam wtedy coś dziwnego – jakby ktoś otworzył okno w dusznym pokoju mojego serca. Przez chwilę mogłam oddychać pełną piersią.

Matka wróciła do domu po miesiącu rehabilitacji. Zamieszkała ze mną i Zosią w Nowej Hucie. Było ciężko – musiałam pogodzić pracę, opiekę nad nią i wychowanie córki. Były dni, kiedy miałam ochotę wyjść i nigdy nie wrócić.

Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole. Matka spojrzała na mnie poważnie:

– Marta… Ja wiem, że cię zawiodłam jako matka. Ale chcę ci pomóc…

Popłakałyśmy się obie jak dzieci.

Zosia zaczęła mieć problemy w szkole – przestała odrabiać lekcje, zamknęła się w sobie. Wychowawczyni wezwała mnie na rozmowę:

– Pani Marto… Czy coś się dzieje w domu?

Chciałam powiedzieć: „Tak! Wszystko się dzieje! Rozpadło mi się małżeństwo! Moja matka jest chora! Nie mam siły żyć!”. Ale tylko pokiwałam głową i obiecałam poprawę.

Wieczorem usiadłam przy łóżku Zosi.

– Córeczko… Przepraszam cię za wszystko…

Zosia wtuliła się we mnie i zapytała:

– Mamo… Czy kiedyś będzie jeszcze dobrze?

Nie wiedziałam co odpowiedzieć.

Minęły dwa lata od tamtego trzasku drzwiami. Dziś jestem inną kobietą. Nadal mieszkam w Nowej Hucie – tej samej klatce schodowej, tym samym bloku z wielkiej płyty. Matka już nie żyje; odeszła spokojnie we śnie zeszłego lata. Paweł widuje się z Zosią raz na miesiąc; ich relacja jest trudna i pełna niedopowiedzeń.

A ja? Nauczyłam się żyć sama ze sobą. Otworzyłam okno w swoim sercu – dosłownie i w przenośni. Pozwoliłam sobie płakać, pozwoliłam sobie śmiać się głośno na osiedlowym festynie, pozwoliłam sobie zakochać się (choć tylko trochę) w sąsiedzie z trzeciego piętra – panu Andrzeju, który przynosi mi czasem świeże bułki z piekarni pod blokiem.

Czasem siadam wieczorem przy otwartym oknie i patrzę na światła tramwajów sunących przez Aleję Solidarności. Myślę wtedy o tym wszystkim, co straciłam – ale też o tym wszystkim, co jeszcze przede mną.

Czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy rany kiedyś się zabliźnią? A może każdy z nas nosi w sobie drzwi, które musi zamknąć samodzielnie?