Zgubiłam siebie, ratując syna: historia Anny, która zapomniała, że też jest człowiekiem

„Nie możesz tego zrobić, Aniu! To twój syn!” – krzyczała moja matka przez telefon, gdy powiedziałam jej, że zamierzam poprosić Bartka i jego żonę, by zaczęli płacić za mieszkanie. Stałam wtedy w kuchni, ściskając kubek z zimną już herbatą, a łzy ciekły mi po policzkach. Było po północy, a ja nie mogłam spać. W głowie miałam tylko jedno pytanie: kiedy moje życie przestało być moje?

Bartek był moim jedynym dzieckiem. Urodziłam go jako młoda dziewczyna – miałam 22 lata i świat wydawał się wtedy prosty. Jego ojciec, Krzysiek, zostawił nas, gdy Bartek miał trzy lata. Od tamtej pory wszystko było na mojej głowie: praca w szkole podstawowej w Zabrzu, dom, rachunki i wychowanie syna. Nie miałam czasu na randki, przyjaciółki czy własne marzenia. Wszystko dla Bartka.

Pamiętam, jak pierwszy raz przyszedł do domu z rozbitym kolanem i płakał w moich ramionach. Obiecałam sobie wtedy, że nigdy nie pozwolę mu cierpieć. Może właśnie wtedy zaczęła się moja droga do samozatracenia.

Bartek dorastał, a ja coraz bardziej stawałam się cieniem samej siebie. Gdy dostał się na Politechnikę Śląską, byłam dumna jak paw. Zaciągnęłam kredyt na jego laptopa i podręczniki. Gdy poznał Martę – dziewczynę z sąsiedniego bloku – od razu ją polubiłam. Była miła, uśmiechnięta, trochę nieśmiała. Kiedy po roku zamieszkali razem w moim drugim mieszkaniu (odziedziczonym po babci), czułam się potrzebna. Pomagałam im finansowo, gotowałam obiady na zapas, sprzątałam, gdy byli w pracy.

Ale potem wszystko zaczęło się zmieniać. Bartek coraz rzadziej dzwonił. Marta przestała mnie zapraszać na kawę. Zamiast wdzięczności pojawiły się pretensje: „Mamo, czemu nie możesz nam pomóc z czynszem? Przecież masz dwa mieszkania!”.

Zacisnęłam zęby i pomagałam dalej. Przez dwa lata płaciłam ich rachunki i kupowałam wnuczce prezenty na każdą okazję. Gdy Marta zaszła w drugą ciążę, poprosili mnie o jeszcze więcej – „bo teraz będzie trudniej”.

Moja własna lodówka świeciła pustkami. Zrezygnowałam z wyjazdu do sanatorium, bo „może dzieci będą czegoś potrzebować”. Przestałam chodzić do fryzjera – przecież to luksus! Nawet nowy płaszcz kupiłam sobie dopiero wtedy, gdy stary rozpadł się na szwach.

Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam w skrzynce list od banku – zalegałam z ratą za swoje mieszkanie. Zrobiło mi się słabo. Zadzwoniłam do Bartka:

– Synku, musimy porozmawiać…
– Mamo, nie teraz! Marta jest chora, muszę zająć się dziećmi.
– Ale to ważne…
– Zawsze wszystko musi być po twojemu! – rzucił i rozłączył się.

Usiadłam na podłodze w przedpokoju i płakałam jak dziecko. Po raz pierwszy poczułam się naprawdę samotna.

Następnego dnia w pracy nie mogłam się skupić. Koleżanka z pokoju nauczycielskiego spojrzała na mnie z troską:
– Anka, co się dzieje? Wyglądasz jak cień.
– Nic takiego…
– Nie kłam mi tu! Znam cię dwadzieścia lat.

Wybuchłam płaczem i opowiedziałam jej wszystko. Słuchała w milczeniu, a potem powiedziała coś, co mną wstrząsnęło:
– Wiesz co? Ty już nie żyjesz swoim życiem. Jesteś tylko dodatkiem do życia Bartka.

Te słowa nie dawały mi spokoju przez kolejne tygodnie. Zaczęłam zauważać rzeczy, których wcześniej nie widziałam: że nie mam już własnych pasji, że nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w kinie czy na spacerze dla przyjemności. Że nawet w domu czuję się jak gość.

W końcu zebrałam się na odwagę i zaprosiłam Bartka oraz Martę na rozmowę.

– Chciałabym porozmawiać o mieszkaniu – zaczęłam niepewnie.
Bartek spojrzał na mnie podejrzliwie:
– Coś się stało?
– Tak… Chciałabym, żebyście zaczęli płacić chociaż część czynszu. Mam swoje wydatki…
Marta przewróciła oczami:
– Myślałam, że rodzina jest od pomagania.
Bartek dodał:
– Mamo, przecież zawsze mówiłaś, że to mieszkanie jest dla nas.

Czułam się jak zdrajca. Ale wiedziałam już, że jeśli teraz nie postawię granic – nigdy tego nie zrobię.

– Pomagałam wam tyle lat. Ale ja też jestem człowiekiem…
Bartek zerwał się z krzesła:
– Czyli co? Wyrzucasz nas na bruk?
– Nie! Proszę tylko o trochę zrozumienia…
Marta zaczęła płakać:
– Wiedziałam! Twoja matka zawsze była przeciwko mnie!

Wyszli trzaskając drzwiami. Przez kilka dni nie odbierali telefonów. W pracy byłam wrakiem człowieka – nawet dzieci zauważyły, że coś jest nie tak.

Po tygodniu zadzwoniła moja matka:
– Aniu! Co ty wyprawiasz? Bartek mówił mi wszystko! Jak możesz być taka bezduszna?
– Mamo… ja już nie daję rady…
– Ty zawsze byłaś egoistką!

Rozłączyła się bez pożegnania.

Zostałam sama ze swoim bólem i poczuciem winy. Przez kilka dni chodziłam jak otępiała – jadłam byle co, spałam po dwie godziny na dobę. W końcu koleżanka z pracy zabrała mnie do psychologa.

Na pierwszej wizycie rozpłakałam się już przy powitaniu:
– Pani Anno – powiedziała psycholożka – jeśli pani nie zadba o siebie, nikt tego za panią nie zrobi.

To była prawda. Zaczęłam powoli odzyskiwać siły: poszłam do fryzjera, kupiłam sobie nową sukienkę za ostatnie pieniądze i poszłam sama do kina. Po raz pierwszy od lat poczułam się wolna.

Bartek odezwał się po miesiącu:
– Mamo… przepraszam za tamto. Marta trochę przesadziła…
– Ja też przepraszam – odpowiedziałam cicho – ale muszę dbać o siebie.

Nie było łatwo odbudować relacje. Marta długo mnie unikała, a Bartek był chłodny. Ale zaczęli płacić za mieszkanie – niewiele, ale zawsze coś.

Dziś wiem jedno: jeśli matka całkowicie rezygnuje z siebie dla dzieci – traci wszystko. Swoją godność, zdrowie i radość życia. Czy naprawdę musimy wybierać między byciem dobrą matką a byciem szczęśliwym człowiekiem? Czy ktoś z was też czuł się kiedyś tak zagubiony jak ja?