Zrozumiałam błąd za późno: Historia Barbary Morawskiej
Papier ślizgał mi się w spoconej dłoni, kiedy po raz kolejny czytałam swoje nazwisko na wynikach badań. Barbara Morawska. Wokół mnie tłoczyły się kobiety – młode, starsze, niektóre z dziećmi na rękach, inne z pustym wzrokiem wpatrzone w ścianę. W powietrzu unosił się zapach taniej kawy i nerwowego oczekiwania. Czułam, jak serce wali mi w piersi, a żołądek podchodzi do gardła. — Barbara Morawska! — głos pielęgniarki przeciął szum rozmów jak nóż. Wstałam, czując na sobie spojrzenia innych kobiet. Weszłam do gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
Lekarka była korpulentną kobietą o zmęczonych oczach. Bez słowa wzięła ode mnie teczkę, przejrzała papiery i wskazała krzesło. — Proszę usiąść — powiedziała tonem, który nie wróżył niczego dobrego. Usiadłam, ściskając torebkę tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.
— Wyniki nie są dobre — zaczęła, patrząc na mnie z obojętnością. — Musimy przeprowadzić dalsze badania, ale wygląda na to, że to nowotwór. — Słowa spadły na mnie jak grad. Przez chwilę nie mogłam oddychać. Nowotwór? Ja? Przecież jeszcze wczoraj biegałam po domu, krzyczałam na dzieci, kłóciłam się z mężem o rachunki i planowałam wakacje nad morzem.
— Czy to… czy to poważne? — wydusiłam z siebie.
Lekarka wzruszyła ramionami. — Na tym etapie trudno powiedzieć. Ale im szybciej zaczniemy leczenie, tym lepiej.
Wyszłam z gabinetu jak we śnie. Korytarz wydawał się dłuższy niż wcześniej. Kobiety patrzyły na mnie z ciekawością i współczuciem. Chciałam zniknąć.
W domu panowała cisza. Mąż, Andrzej, był w pracy, dzieci w szkole. Usiadłam przy kuchennym stole i patrzyłam na wyniki badań rozłożone przed sobą. Przypomniałam sobie wszystkie te chwile, kiedy ignorowałam sygnały wysyłane przez moje ciało – zmęczenie, bóle brzucha, krwawienia. Zawsze było coś ważniejszego: praca, dom, dzieci, Andrzej i jego wieczne pretensje.
Wieczorem Andrzej wrócił zmęczony i zirytowany. — Znowu nie ma obiadu? — rzucił od progu.
— Byłam u lekarza — odpowiedziałam cicho.
— I co? Znowu coś ci jest? — prychnął.
— Mam nowotwór — powiedziałam beznamiętnie.
Zamilkł na chwilę. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
— Przestań dramatyzować. Na pewno przesadzasz. Lekarze zawsze coś wymyślą.
Poczułam, jak narasta we mnie gniew i rozpacz. Chciałam krzyczeć, wyć, rzucać talerzami o ścianę. Ale nie miałam siły.
— Potrzebuję twojego wsparcia — wyszeptałam.
— Ja też mam swoje problemy! — odparł i wyszedł do salonu.
Zostałam sama w kuchni z ciszą i strachem.
Następne dni były jak koszmar na jawie. Badania, szpitale, kolejki do specjalistów. Andrzej coraz bardziej się oddalał. Dzieci – Zosia i Kuba – wyczuwały napięcie, ale nie rozumiały, co się dzieje. Próbowałam być dla nich silna, ale coraz częściej płakałam po nocach do poduszki.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Andrzeja przez telefon:
— Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam z Basią… Cały czas tylko choroby i narzekanie… Tak, wiem… Może gdyby była inna… — Głos mu się załamał.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: przez lata żyliśmy obok siebie, a nie razem. Ja zajęta domem i dziećmi, on pracą i swoimi sprawami. Kiedyś byliśmy szczęśliwi – pamiętam nasze pierwsze randki nad Wisłą, wspólne marzenia o własnym domu i rodzinie. Gdzie to wszystko się podziało?
Choroba postępowała szybko. Leczenie było wyczerpujące – chemia odbierała mi siły i włosy wypadały garściami. Patrzyłam w lustro i nie poznawałam siebie. Zosia przynosiła mi herbatę do łóżka i tuliła się do mnie wieczorami.
— Mamo, wyzdrowiejesz? — pytała szeptem.
— Postaram się, kochanie — odpowiadałam drżącym głosem.
Andrzej coraz częściej znikał z domu pod pretekstem nadgodzin. Pewnego dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości od innej kobiety – Magdy z pracy. „Może spotkamy się dziś wieczorem?” „Tęsknię za tobą.” Poczułam się zdradzona i upokorzona.
Zebrałam się na odwagę i zapytałam go wprost:
— Masz kogoś?
Spojrzał na mnie zimno.
— A co cię to obchodzi? Ty masz swoje życie, ja swoje.
Wtedy pękło we mnie coś ostatecznie. Przez lata stawiałam wszystkich ponad siebie – dzieci, męża, rodziców, pracę… A siebie zawsze na końcu. Teraz zostałam sama ze swoją chorobą i żalem do całego świata.
Mama przyjechała do mnie z małego miasteczka pod Lublinem. Siedziałyśmy razem w kuchni przy herbacie.
— Basieńko… — zaczęła cicho — …musisz walczyć dla dzieci. One cię potrzebują bardziej niż kiedykolwiek.
Popatrzyłam na nią przez łzy.
— Mamo… Ja już nie mam siły…
Przytuliła mnie mocno.
— Znajdziesz ją w sobie. Zawsze byłaś silna.
Te słowa dodały mi otuchy. Postanowiłam walczyć – dla siebie i dla dzieci. Zaczęłam terapię psychologiczną, poprosiłam o pomoc sąsiadkę przy opiece nad dziećmi. Powoli odzyskiwałam kontrolę nad swoim życiem.
Andrzej wyprowadził się do Magdy kilka miesięcy później. Bolało mnie to strasznie, ale poczułam też ulgę – nie musiałam już udawać przed nikim silnej żony i matki idealnej.
Po roku leczenia usłyszałam od lekarki: — Wyniki są dobre. Nowotwór się cofnął.
Poczułam wtedy radość pomieszaną ze smutkiem – bo zrozumiałam swój błąd dopiero wtedy, gdy prawie wszystko straciłam. Przez lata zapominałam o sobie, o swoich potrzebach i marzeniach.
Dziś siedzę przy oknie z kubkiem herbaty i patrzę na bawiące się dzieci w ogrodzie. Czy można naprawić błędy przeszłości? Czy da się jeszcze nauczyć kochać siebie? Może właśnie teraz jest ten czas…