Nieważka ciężkość: Historia Miłosza

— Miłosz, znowu się spóźniasz! — głos matki przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałem w progu, jeszcze z kluczami w dłoni, a ona już czekała, gotowa do ataku. — Przepraszam, korki były — rzuciłem automatycznie, choć dobrze wiedziałem, że to nieprawda. Po prostu nie chciało mi się wracać do domu. Wolałem posiedzieć jeszcze chwilę w samochodzie, patrzeć na ludzi przechodzących przez Plac Wolności, niż znów słuchać tych samych pretensji.

Od pierwszego wejrzenia nikt by nie podejrzewał, że coś jest ze mną nie tak. Wysoki, wysportowany, z precyzją w każdym ruchu, wyglądałem na człowieka, który ma życie pod kontrolą. Mój styl był nienaganny: ciemny płaszcz, wyprasowane koszule, buty wypastowane na błysk. Każdego ranka zaczynałem tak samo – kawa z małej kawiarni w centrum Poznania, szybki przegląd wiadomości na telefonie i kilka głębokich oddechów przed wejściem do biura.

W pracy byłem Miłoszem – tym, na którego zawsze można liczyć. Szefowa powtarzała: „Gdyby wszyscy byli tacy jak ty, świat byłby prostszy”. Koledzy żartowali, że jestem robotem – nigdy nie narzekam, nigdy nie popełniam błędów. Ale nikt nie widział mnie po godzinach. Nikt nie wiedział, że wieczorami siedzę na podłodze w łazience i próbuję złapać oddech, jakby powietrze nagle stało się cięższe niż ołów.

W domu czekała na mnie matka – zawsze niezadowolona, zawsze z listą rzeczy do poprawienia. Ojciec odszedł, kiedy miałem dwanaście lat. Zostawił nas bez słowa wyjaśnienia i od tamtej pory matka próbowała zrobić ze mnie „prawdziwego mężczyznę”.

— Miłosz, ile razy mam ci powtarzać? Mężczyzna powinien być silny! — mówiła często. — Nie możesz sobie pozwolić na słabości.

Nie wiedziała, że już dawno przestałem być silny. Każdego dnia czułem się coraz lżejszy – jakby ktoś wyciągał ze mnie powietrze. Ale ta lekkość była ciężka. Nieważka ciężkość – tak to sobie nazwałem. Nikt jej nie widział, nikt jej nie rozumiał.

Pewnego wieczoru wróciłem później niż zwykle. Matka siedziała przy stole z moją siostrą Martą. Rozmawiały szeptem, ale kiedy wszedłem, ucichły.

— Gdzie byłeś? — zapytała matka chłodno.

— Na spacerze — odpowiedziałem.

— Znowu sam? Nie możesz znaleźć sobie dziewczyny? Ile ty masz lat?

Marta spojrzała na mnie ze współczuciem. Była młodsza ode mnie o cztery lata i zawsze wydawało mi się, że jest silniejsza ode mnie. Miała swoje życie, chłopaka, plany na przyszłość. Ja miałem tylko rutynę i pustkę.

— Mamo, daj mu spokój — powiedziała cicho Marta.

— Nie będę dawała spokoju! — wybuchła matka. — On musi w końcu dorosnąć!

Wyszedłem bez słowa do swojego pokoju. Zamknąłem drzwi i usiadłem na łóżku. Czułem się jak intruz we własnym domu. Chciałem krzyczeć, ale nie miałem siły nawet płakać.

Następnego dnia w pracy szefowa poprosiła mnie do gabinetu.

— Miłosz, wszystko w porządku? Ostatnio jesteś jakiś… inny.

Uśmiechnąłem się sztucznie.

— Wszystko dobrze, po prostu trochę zmęczony.

— Może powinieneś wziąć kilka dni wolnego?

Pokręciłem głową. Wolne oznaczało więcej czasu w domu. Więcej pytań, więcej ciszy.

Wieczorem zadzwonił do mnie Bartek – mój jedyny przyjaciel jeszcze z liceum.

— Stary, co u ciebie? Dawno się nie widzieliśmy.

— Nic nowego — odpowiedziałem krótko.

— Może wyskoczymy gdzieś na piwo?

Chciałem odmówić, ale coś we mnie pękło.

— Dobra… Spotkajmy się jutro.

Bartek był jedyną osobą, przy której mogłem być sobą. Siedzieliśmy w małym pubie na Jeżycach i przez chwilę czułem się normalnie.

— Miłosz… — zaczął Bartek ostrożnie — co się z tobą dzieje? Zawsze byłeś trochę zamknięty, ale teraz… wyglądasz jak cień siebie.

Zacisnąłem dłonie na szklance.

— Nie wiem… Po prostu czuję się… jakby mnie nie było. Jakbym dryfował gdzieś obok swojego życia.

Bartek spojrzał na mnie poważnie.

— Może powinieneś z kimś pogadać? Z kimś profesjonalnym?

Prychnąłem nerwowo.

— Psycholog? Przecież to wstyd…

Bartek pokręcił głową.

— Wstyd to udawać przed samym sobą.

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Słowa Bartka krążyły mi po głowie jak natrętne muchy. Czy naprawdę jestem aż tak słaby? Czy to już depresja?

Następnego dnia postanowiłem zadzwonić do poradni zdrowia psychicznego. Głos w słuchawce był spokojny i ciepły. Umówiłem się na wizytę za tydzień.

Matce nic nie powiedziałem. Bałem się jej reakcji bardziej niż własnych lęków.

Tydzień minął szybko. Siedziałem w poczekalni i patrzyłem na innych ludzi – każdy z nich miał swoją nieważką ciężkość. Kiedy wszedłem do gabinetu, psycholog – pani Ewa – spojrzała na mnie łagodnie.

— Co pana sprowadza?

Zacząłem mówić. Najpierw powoli, potem coraz szybciej – o ojcu, o matce, o pracy, o tym uczuciu pustki i ciężaru jednocześnie. Po raz pierwszy ktoś mnie wysłuchał bez oceniania.

Po spotkaniu poczułem ulgę – małą, ledwie zauważalną, ale jednak ulgę. Wiedziałem już, że muszę coś zmienić. Że nie mogę dłużej udawać przed sobą i innymi.

Kiedy wróciłem do domu, matka znów zaczęła swoje:

— Gdzie byłeś tak długo?

Spojrzałem jej prosto w oczy.

— Byłem u psychologa.

Zamilkła na chwilę zaskoczona.

— Po co? Przecież nic ci nie jest!

Uśmiechnąłem się smutno.

— Właśnie dlatego musiałem tam pójść.

Nie rozumiała tego wtedy i może nigdy nie zrozumie. Ale ja wiedziałem już jedno: czasem najcięższy ciężar to ten niewidzialny dla innych. I czasem trzeba mieć odwagę przyznać się do słabości – nawet jeśli cały świat oczekuje od ciebie siły.

Czy naprawdę musimy zawsze być silni? A może prawdziwa siła polega na tym, by pozwolić sobie na chwilę słabości?