Odnaleźć przyszłość: Historia Weroniki, która musiała zacząć od nowa

Ojej, posłuchaj tej historii… Weronika po raz pierwszy od dawna poczuła się wolna. Głęboko wciągnęła powietrze rodzinnego Szczecina, poprawiła torbę na ramieniu i ruszyła w stronę cmentarza. Dzieci zostawiła u cioci Hani – siostry zmarłej matki. Mieli wakacje, więc Weronika w końcu mogła złapać oddech. Przyjechała tylko na kilka dni: odwiedzić groby rodziców i zobaczyć stare kąty, które kiedyś wydawały się takie znajome, a teraz były jakby obce.

Szłam powoli przez aleję wysadzaną lipami, a w głowie kłębiły się myśli. „Czy to już czas, żeby przestać się bać?” – pytałam siebie w duchu. Od śmierci Pawła minęły dwa lata, ale ból wciąż był świeży. Zginął nagle, w wypadku samochodowym pod Stargardem. Zostałam sama z dwójką dzieci: sześcioletnią Mają i czteroletnim Antkiem. Wtedy świat się zatrzymał. Nie miałam pracy, nie miałam oszczędności, a mieszkanie w Poznaniu należało do teściów.

Pamiętam tamten dzień, kiedy teściowa przyszła do mnie z poważną miną. „Weroniko, musisz się wyprowadzić. To mieszkanie jest nasze. Paweł już nie żyje.” Nie mogłam uwierzyć, że to mówi. Przecież byłam matką ich wnuków! Ale dla nich liczyły się tylko formalności i własność. Spakowałam rzeczy w trzy kartony i wyjechałam do Szczecina, do cioci Hani.

Ciocia przyjęła nas z otwartymi ramionami, ale jej mieszkanie było małe, a ona sama schorowana. „Weroniko, dasz radę. Jesteś silna jak twoja mama” – powtarzała mi codziennie. Ale ja czułam się jak cień człowieka. Każdego ranka patrzyłam na dzieci i zastanawiałam się, jak długo jeszcze wytrzymam.

Próbowałam znaleźć pracę – najpierw jako sprzątaczka w szkole, potem na kasie w Biedronce. Wszędzie słyszałam: „Nie mamy etatu”, „Za mało doświadczenia”, „Dzieci są za małe”. Czasem miałam ochotę krzyczeć na cały świat: „Czy ktoś widzi, jak bardzo się staram?”

Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci zasypiały wtulone we mnie, ja leżałam bezsennie i słuchałam tykania zegara. Myśli nie dawały mi spokoju: „Co będzie jutro? Czy dam radę?”

Pewnego dnia, kiedy wracałam z rozmowy o pracę (kolejnej nieudanej), spotkałam na klatce schodowej sąsiadkę – panią Elżbietę. „Weroniko, słyszałam o twojej sytuacji. Moja kuzynka szuka kogoś do pomocy w kawiarni na Wałach Chrobrego. Może spróbujesz?”

Nie miałam nic do stracenia. Poszłam tam następnego dnia. Kawiarnia była mała, pachniało kawą i świeżymi ciastami. Właścicielka, pani Basia, spojrzała na mnie uważnie.
– Ma pani doświadczenie?
– Nie… Ale szybko się uczę – odpowiedziałam cicho.
– Dobrze. Zaczynamy jutro.

To był przełom. Praca była ciężka – czasem po dziesięć godzin na nogach – ale dawała mi poczucie sensu. Dzieci zostawały u cioci Hani albo chodziły na półkolonie organizowane przez parafię. Po raz pierwszy od dawna czułam, że mam wpływ na swoje życie.

Ale los nie przestawał mnie testować. Pewnego wieczoru ciocia Hania upadła w łazience i złamała biodro. Trafiła do szpitala, a ja musiałam pogodzić pracę z opieką nad dziećmi i domem. Byłam bliska załamania.

Wtedy zadzwoniła moja siostra Marta z Gdańska.
– Weroniko, przyjedź do nas na trochę. Pomogę ci z dziećmi, odpoczniesz.
– Nie mogę rzucić pracy…
– Porozmawiaj z szefową. Może pozwoli ci wziąć urlop.

Pani Basia zgodziła się bez problemu.
– Rodzina jest najważniejsza – powiedziała tylko.

Pojechałam do Marty na dwa tygodnie. Tam po raz pierwszy od śmierci Pawła poczułam spokój. Siostra zabierała dzieci na plażę, a ja mogłam po prostu być – bez lęku o jutro.

Wróciłam do Szczecina silniejsza. Znalazłam lepszą pracę – zostałam asystentką w biurze rachunkowym znajomej Marty ze studiów. Praca była spokojniejsza, lepiej płatna i pozwalała mi spędzać więcej czasu z dziećmi.

Z czasem wynajęłam małe mieszkanie na Pogodnie. Dzieci zaczęły chodzić do przedszkola i szkoły, a ja powoli odbudowywałam swoje życie.

Czasem spotykam teściową na ulicy albo dostaję od niej chłodne SMS-y z pytaniami o wnuki. Już nie boli mnie tak bardzo jej obojętność – wiem, że nie zmienię jej serca.

Najważniejsze jest to, że nauczyłam się prosić o pomoc i przyjmować ją bez wstydu. Zrozumiałam też, że samotność nie musi być przekleństwem – może być początkiem czegoś nowego.

Dziś stoję nad grobem rodziców i czuję wdzięczność za każdy dzień walki i każdy promyk nadziei, który pojawił się wtedy, gdy myślałam, że już nie dam rady.

Czy naprawdę trzeba stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie? Czy można nauczyć się ufać życiu na nowo? Może ktoś z was zna odpowiedź…