Jak postawiłam granice mojej teściowej – i co się stało, gdy odpowiedziała ciosem za cios

– Znowu tu jest! – syknęłam pod nosem, stojąc za drzwiami wejściowymi i słysząc, jak klucz obraca się w zamku. Serce waliło mi jak młot. Mój mąż, Paweł, dopiero co wyszedł do pracy, a ja ledwo zdążyłam się ubrać, kiedy pani Teresa już stała na progu.

– Dzień dobry, kochanie! Pomyślałam, że przyniosę ci trochę rosołu, pewnie nie miałaś czasu ugotować – zaćwierkała swoim wysokim głosem i weszła do salonu w butach, zostawiając ślady na świeżo umytej podłodze.

– Dzień dobry, pani Tereso – próbowałam być uprzejma, ale głos mi drżał.

– Oj, nie mów do mnie „pani”! Przecież jestem już rodziną! – zaśmiała się i postawiła garnek na stole. – No, pokaż, jak ci idzie sprzątanie?

Myślałam, że pierwszy rok małżeństwa będzie pełen szczęścia. Z Pawłem kochaliśmy się i w końcu zamieszkaliśmy razem na Pradze. Ale pani Teresa była cieniem na każdym moim dniu. Nie było tygodnia, żeby nie pojawiła się przynajmniej dwa razy – najczęściej bez zapowiedzi. Miała klucz do mieszkania (Paweł jej dał „na wszelki wypadek”) i zachowywała się tak, jakby to ona była tu gospodynią.

Na początku starałam się być wyrozumiała. Mama powtarzała: „Cierpliwości, Aniu! Teściowa to też człowiek.” Ale kiedy pani Teresa zaczęła układać moje majtki w szufladzie („No przecież tak się tego nie składa!”) i przy koleżankach komentowała: „U nas zawsze taki bałagan?”, coś we mnie pękło.

Pewnego wieczoru siedziałam z Pawłem w kuchni i zbierałam odwagę.

– Paweł, nie dam już rady. Twoja mama wtrąca się we wszystko. Nie czuję się u siebie.

– Przesadzasz, Aniu. Ona tylko chce pomóc. Poza tym… jest sama od śmierci taty. Nie bądź taka surowa!

– Nie jestem surowa! Ale to nie jest normalne! Nie mogę żyć z myślą, że zaraz wejdzie bez pukania! – łzy napłynęły mi do oczu.

Paweł westchnął ciężko:

– Pogadam z nią… Ale nie teraz. Ostatnio i tak ma ciężko.

Nic się nie zmieniło. Następnego dnia pani Teresa znów przyszła. I kolejnego też. Pewnego popołudnia miałam ważny call w pracy zdalnej, gdy nagle weszła:

– Aniu, kiedy ostatnio prałaś te firanki? – zapytała głośno, a za mną na ekranie siedzieli moi współpracownicy.

– Pani Tereso… teraz pracuję! – próbowałam szeptać.

– Oj tam, tylko na chwilkę! – już ściągała firanki z karnisza.

Współpracownicy chichotali. Ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię.

Prawdziwy kryzys przyszedł w niedzielny poranek. W piżamie wyszłam do kuchni, a tam pani Teresa już piła kawę z Pawłem.

– Ty jeszcze śpisz o tej porze? – rzuciła z przekąsem.

– To mój jedyny wolny dzień… – wymamrotałam.

– Za moich czasów o tej godzinie już obiad był na gazie! – prychnęła.

Paweł wzruszył ramionami:

– Mama taka jest. Musisz to zaakceptować!

Ale ja nie potrafiłam zaakceptować. Byłam coraz bardziej spięta. Koleżanki przestały chcieć wpadać („A co jeśli znowu będzie twoja teściowa?”), mama mówiła: „Aniu, tak dalej być nie może.”

Pewnego wieczoru zadzwoniłam do mamy zapłakana:

– Mamo, ja już nie wytrzymam! To nie jest życie!

– Córeczko, albo poważnie porozmawiasz z Pawłem, albo musisz coś zrobić dla siebie! Nie można wszystkim dogadzać!

Następnego ranka pani Teresa już przekładała moje buty w przedpokoju.

– Tak to nie może stać! Zobacz jak wygląda ta półka!

Coś we mnie pękło.

– Pani Tereso! Dość! To jest też mój dom! Proszę nie przychodzić bez zapowiedzi! I proszę niczego nie przekładać bez mojej zgody!

Pani Teresa spojrzała na mnie zszokowana.

– Ja tylko chciałam pomóc… – zaczęła płakać.

Wieczorem Paweł wrócił wściekły:

– Co zrobiłaś mamie? Całe popołudnie przez ciebie płakała!

– Poprosiłam tylko, żeby nie przychodziła bez zapowiedzi! Czy to naprawdę tak wiele?

– Ona chce dobrze!

– A ja? Kiedy ja się będę liczyć?

Przez kilka dni panowała między nami lodowata cisza. Pani Teresa nie przychodziła. Paweł był naburmuszony. Czułam: albo teraz coś się zmieni, albo wszystko runie.

Po tygodniu zadzwoniła pani Teresa:

– Aniu… możemy porozmawiać?

Poszłam do niej. Siedziała sama w swoim mieszkaniu na Grochowie, oczy czerwone od płaczu.

– Wiesz… wy jesteście dla mnie wszystkim. Odkąd zmarł mój mąż… wszystko jest puste. Myślałam, że pomagając wam, moje dni będą miały sens.

– Rozumiem to… ale my też potrzebujemy przestrzeni. Jeśli chce pani być z nami – proszę zadzwonić wcześniej! I proszę… niczego nie przekładać bez pytania!

Pani Teresa skinęła głową. Przytuliłyśmy się. Myślałam, że teraz już będzie dobrze.

Ale nie było.

Dwa tygodnie później pani Teresa znów przyszła – tym razem z obcym mężczyzną u boku.

– Aniu! Poznaj Marka! Poznałam go w klubie seniora! Teraz będę miała mniej czasu dla was… – mrugnęła do mnie figlarnie.

Paweł patrzył na mnie oszołomiony:

– Mama randkuje?

Pani Teresa rozpromieniła się. Rzadziej nas odwiedzała – ale zawsze dzwoniła wcześniej. Z Markiem jeździli do Ciechocinka, chodzili do teatru… Pewnego dnia powiedziała:

– Aniu, teraz rozumiem… ty też potrzebujesz swojego życia. Przepraszam!

Od tamtej pory mamy spokój. Ale czasem zastanawiam się: czy naprawdę wystarczyło tylko tyle? Czy każda rodzina musi kiedyś dojść do tej granicy?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Gdzie kończy się troska bliskich, a zaczyna naruszanie prywatności?