Lekarstwo na trudności: Historia Ludwiki i Wojciecha

— Wojtek, co teraz? — zapytałam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Siedzieliśmy na wąskiej kanapie w naszym akademiku, a świat za oknem wydawał się nagle obcy i zimny. W rękach ściskałam test ciążowy, który zmienił kolor na różowy kilka minut temu. Wojtek patrzył na mnie z przerażeniem, jakby nagle ktoś wyrwał mu grunt spod nóg.

— Nie wiem, Ludka… — odpowiedział cicho, spuszczając wzrok. — Przecież mieliśmy plany. Mieliśmy skończyć studia, znaleźć pracę, wynająć mieszkanie… A teraz?

W tej chwili poczułam się zupełnie sama. Zawsze myślałam, że jesteśmy drużyną, że razem pokonamy wszystko. Ale teraz widziałam w jego oczach strach. I ten strach był zaraźliwy.

Przez kolejne dni chodziliśmy jak cienie. Unikaliśmy rozmów o przyszłości, jakby milczenie mogło zatrzymać czas. Ale brzuch rósł, a ja coraz częściej budziłam się w nocy z płaczem. Moja mama zadzwoniła któregoś wieczoru.

— Ludwika, co się dzieje? Słyszę po głosie, że coś jest nie tak.

Chciałam jej powiedzieć wszystko, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Bałam się jej rozczarowania. Bałam się, że powie: „A nie mówiłam?”. Zawsze powtarzała, że życie to nie bajka.

Wojtek próbował mnie pocieszać, ale widziałam, że sam ledwo sobie radzi. Jego rodzice byli tradycyjni — ojciec wojskowy, matka nauczycielka. Kiedy powiedzieliśmy im o ciąży, zapanowała cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem.

— Synu, zawiodłeś nas — powiedział jego ojciec bez cienia emocji.

Wojtek zacisnął pięści i wyszedł z pokoju. Ja zostałam sama z jego matką, która patrzyła na mnie jak na intruza.

— Mam nadzieję, że wiecie, co robicie — rzuciła chłodno.

Nie wiedzieliśmy. Każdy dzień był walką z lękiem i bezsilnością. Zaczęliśmy szukać pracy — ja w kawiarni niedaleko uczelni, Wojtek na magazynie. Ledwo starczało nam na czynsz za mały pokój w starej kamienicy na Pradze.

Ciąża była trudna. Często płakałam bez powodu, a Wojtek coraz częściej wracał późno do domu. Któregoś wieczoru usłyszałam jego rozmowę przez telefon:

— Nie wiem już, co robić… Ona jest taka smutna… Ja też nie daję rady… — szeptał do swojego przyjaciela Marka.

Poczułam się zdradzona i jeszcze bardziej samotna. Czy naprawdę było aż tak źle?

Urodziłam córeczkę w listopadzie. Mała Zosia była piękna i krucha jak porcelana. Ale zamiast radości czułam tylko strach i zmęczenie. Wojtek próbował być obecny, ale widziałam w nim narastającą frustrację.

Pewnej nocy Zosia płakała bez przerwy przez kilka godzin. Byłam wykończona. W końcu wybuchłam:

— Wojtek! Zrób coś! Ja już nie mogę!

On tylko patrzył na mnie bezradnie.

— Przepraszam… Ja też nie wiem jak…

Zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O pieniądze, o brak snu, o to, kto ma wyjść z Zosią na spacer. Każda drobnostka stawała się powodem do awantury.

Któregoś dnia Wojtek nie wrócił na noc. Zadzwonił rano:

— Musiałem się przewietrzyć… Przepraszam.

Nie pytałam gdzie był. Bałam się odpowiedzi.

Moja mama przyjechała kilka dni później. Weszła do mieszkania i od razu zobaczyła bałagan i moje zapuchnięte oczy.

— Ludwika, musisz coś z tym zrobić — powiedziała stanowczo. — To nie jest życie dla was ani dla dziecka.

Zaczęłam płakać jak dziecko. Mama przytuliła mnie mocno.

— Pójdziesz do lekarza. Porozmawiasz z kimś. To nie jest wstyd prosić o pomoc.

Bałam się psychiatry jak ognia. Ale poszłam. Dostałam leki i skierowanie na terapię. Na początku czułam się jeszcze gorzej — jakbym przyznała się do porażki. Ale powoli zaczęło być lepiej.

Wojtek też poszedł na terapię dla młodych ojców. Zaczęliśmy rozmawiać — najpierw nieśmiało, potem coraz szczerzej. O strachu, o zmęczeniu, o tym, że oboje czujemy się przegrani.

Zosia rosła zdrowo. Jej pierwszy uśmiech był jak promień słońca po długiej burzy.

Któregoś wieczoru siedzieliśmy razem na kanapie — tej samej co kiedyś w akademiku — i patrzyliśmy na śpiącą córkę.

— Myślisz, że damy radę? — zapytałam cicho.

Wojtek uśmiechnął się smutno.

— Nie wiem… Ale chcę próbować każdego dnia od nowa.

Czasem myślę o tamtych chwilach i zastanawiam się: czy gdybyśmy wtedy poddali się lękowi i uciekli od siebie — bylibyśmy szczęśliwsi? Czy to właśnie trudności są lekarstwem na smutek? A może prawdziwe lekarstwo to odwaga proszenia o pomoc i wiara w to, że nawet największy kryzys można przetrwać razem?