Nie przyszła… Bo już nie mogła. Historia o stracie, winie i rodzinnych sekretach

Nie przyszła. Bo już nie mogła. To zdanie powtarzam sobie w głowie od tamtego wieczoru, kiedy wróciłem z delegacji trochę wcześniej niż zwykle — o wpół do siódmej. Zawsze wracałem później, zawsze ona czekała. Tym razem w mieszkaniu panowała dziwna, niepokojąca cisza. Ani dźwięku. Ani zapachu obiadu. Ani jej zwykłego: „Jesteś? Zaraz coś zrobię”. Przeszedłem przez wszystkie pokoje. Spojrzałem do łazienki, do toalety. Kuchenka zimna. Czajnik pusty. W lodówce równo ustawione pojemniki z jedzeniem, które przygotowała na cały tydzień. Wszystko było na swoim miejscu, tylko jej nie było.

Zadzwoniłem do niej, choć wiedziałem, że nie odbierze. Telefon leżał na stole w kuchni, obok kubka z niedopitą herbatą. Zawsze zostawiała po sobie ślady — rozrzucone gazety, książki na kanapie, jej ulubiony szalik przewieszony przez krzesło. Teraz wszystko było uporządkowane, jakby wyszła tylko na chwilę. Ale nie wróciła.

Wyszedłem na klatkę schodową, zapytałem sąsiadkę, panią Marię, czy widziała Anię. Pokręciła głową, spojrzała na mnie z troską i powiedziała: „Ostatnio była jakaś smutna. Może poszła do mamy?”. Ale ja wiedziałem, że nie poszła. Odkąd pokłóciły się o pieniądze, Ania nie odwiedzała matki. Zresztą, matka Ani nigdy jej nie rozumiała. Zawsze powtarzała, że Ania powinna znaleźć sobie „prawdziwą” pracę, a nie siedzieć w domu i pisać te swoje teksty do internetu.

Wróciłem do mieszkania i usiadłem na kanapie. Przez chwilę miałem nadzieję, że zaraz usłyszę klucz w zamku, jej kroki na korytarzu, jej głos: „Przepraszam, byłam u Magdy, zapomniałam ci powiedzieć”. Ale minuty mijały, a ja czułem coraz większy niepokój. Przypomniałem sobie naszą ostatnią rozmowę przez telefon. Byłem wtedy w delegacji w Poznaniu. Kłóciliśmy się o drobiazgi — o to, że znowu zapomniałem kupić mleka, że nie zadzwoniłem wieczorem. Byłem zmęczony, zirytowany. Powiedziałem kilka słów za dużo. Ona się rozpłakała i rozłączyła.

Teraz te słowa wracają do mnie jak echo: „Może lepiej by było, gdybyś w ogóle nie wracał”.

Nie spałem tej nocy. Rano zadzwoniłem do jej przyjaciółki Magdy. „Nie widziałam jej od kilku dni”, powiedziała cicho. „Ostatnio była jakaś inna… zamyślona. Pytałam, czy wszystko w porządku, ale tylko się uśmiechała”.

Zgłosiłem zaginięcie na policji. Przesłuchiwali mnie długo, pytali o wszystko — o nasze relacje, o jej rodzinę, o znajomych. Czułem się jak oskarżony. W końcu jeden z policjantów spojrzał mi prosto w oczy i zapytał: „Czy pańska żona miała powody do zmartwień? Czy coś się ostatnio wydarzyło?”.

Nie umiałem odpowiedzieć. Przecież każdy ma powody do zmartwień. Ale czy ja byłem jednym z nich?

Dni mijały. Mieszkanie stawało się coraz bardziej obce. Jej rzeczy zaczęły mnie przytłaczać. Każda bluzka w szafie, każda kartka z notatkami przypominały mi o niej. Zacząłem czytać jej pamiętnik. Wiedziałem, że to nie w porządku, ale musiałem zrozumieć. Tam znalazłem słowa, których nigdy mi nie powiedziała:

„Czuję się niewidzialna. Jakby mnie nie było. On wraca późno, zawsze zmęczony. Nie rozmawiamy już tak jak kiedyś. Czasem myślę, że gdyby mnie zabrakło, nawet by nie zauważył”.

Zacisnąłem pięści. Jak mogłem być tak ślepy? Przecież kochałem ją. Ale czy ona o tym wiedziała?

Po tygodniu zadzwonił telefon. To była policja. Znaleźli ją w parku, niedaleko naszego bloku. Siedziała na ławce, z zamkniętymi oczami. Wyglądała jakby spała. Ale już się nie obudziła.

Lekarz powiedział, że to było samobójstwo. Tabletki i list pożegnalny w kieszeni płaszcza. W liście napisała tylko jedno zdanie: „Przepraszam, nie umiałam inaczej”.

Nie pamiętam pogrzebu. Nie pamiętam, kto przyszedł, kto płakał. Wszyscy patrzyli na mnie z wyrzutem, jakbym to ja był winny. Może mieli rację.

Po śmierci Ani jej matka przyszła do mnie z pretensjami. „To twoja wina! Gdybyś był lepszym mężem… Gdybyś ją wspierał…”. Nie miałem siły się bronić. Moja własna matka powiedziała tylko: „Trzeba żyć dalej”. Ale jak?

W pracy patrzyli na mnie z litością. Szef zaproponował urlop, koledzy unikali rozmów. Każdy bał się zapytać, co się stało naprawdę.

Wieczorami siedziałem w pustym mieszkaniu i czytałem jej stare maile, wiadomości, notatki. Szukałem odpowiedzi, których nigdy nie znajdę. Dlaczego nie powiedziała mi, jak bardzo cierpi? Dlaczego nie zauważyłem?

Czasem słyszę jej głos w głowie. Czasem wydaje mi się, że widzę ją na ulicy — drobną sylwetkę w zielonym płaszczu, jej ulubione buty. Ale to tylko złudzenie.

Minęły trzy miesiące. Wciąż nie potrafię wejść do jej pokoju. Wciąż boję się spojrzeć w lustro.

Czy można wybaczyć sobie coś takiego? Czy można jeszcze kiedyś poczuć się niewinnym?

Może każdy z nas nosi w sobie winę, której nie da się zmyć? Może czasem najbliżsi są dla nas zupełnie niewidzialni?

Nie wiem. Ale wiem jedno: już nigdy nie powiem nikomu, że wszystko jest w porządku, jeśli nie będzie.