Cienie prawdy: koniec miłości
Drzwi trzasnęły za mną z hukiem, który rozszedł się echem po klatce schodowej. W dłoni ściskałam jeszcze ciepły paragon z sushi, na którym widniało imię mojego męża i adres naszego mieszkania. To był ten moment, kiedy świat przestał być przewidywalny. Nazywam się Elżbieta Kaczmarek i tego wieczoru zrozumiałam, że wszystko, co budowałam przez dwadzieścia lat, mogło runąć w jednej sekundzie.
Zanim weszłam do mieszkania, przez chwilę stałam na wycieraczce. Słyszałam śmiech dzieci sąsiadów zza ściany, zapach smażonej cebuli unosił się z kuchni piętro niżej. Zwykły dzień na Retkini w Łodzi. Tylko dla mnie nic już nie było zwykłe.
– Jestem w domu! – zawołałam, próbując zabrzmieć normalnie.
Mój mąż, Andrzej, siedział przy stole z laptopem. Nawet nie podniósł wzroku.
– Cześć, Ela. Zaraz kończę raport dla szefa – mruknął.
– Dobrze – odpowiedziałam cicho i weszłam do kuchni. Na stole leżała miska zupy ogórkowej, którą ugotowałam rano. Obok niej leżała kartka: „Nie czekaj z obiadem. Andrzej”.
Usiadłam i patrzyłam na paragon. Sushi zamówione wczoraj o 19:12, płatność kartą odrzucona – „nieprawidłowy PIN”. Dla dwóch osób. W naszym mieszkaniu.
Telefon zadzwonił. To była moja siostra, Kinga.
– Ela, wszystko w porządku? Słyszałam cię na klatce, jakbyś była wściekła.
– Wszystko dobrze – skłamałam. – Zadzwonię później.
Nie mogłam jej powiedzieć prawdy. Jeszcze nie teraz.
Wieczorem Andrzej przyszedł do kuchni.
– Coś się stało? – zapytał, widząc moją minę.
– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Przyszedł dziś kurier z sushi. Powiedział, że wczoraj płatność nie przeszła. Pokazał mi paragon z twoim imieniem.
Andrzej zbladł.
– To jakaś pomyłka…
– Nie kłam – przerwałam mu. – Była tu jakaś kobieta?
Zamilkł na chwilę, po czym spuścił głowę.
– Ela… To nie tak…
– To jak? – zapytałam chłodno.
– Poznałem kogoś w pracy. To nie miało się tak potoczyć…
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez chwilę miałam ochotę rzucić w niego talerzem, ale zamiast tego usiadłam naprzeciwko niego.
– Jak długo to trwa?
– Kilka miesięcy…
– Kto to jest?
– Marta. Pracuje w dziale finansowym.
Zacisnęłam pięści pod stołem.
– I co teraz? – spytałam cicho.
Andrzej milczał. W końcu powiedział:
– Nie wiem. Nie chciałem cię ranić…
Zaśmiałam się gorzko.
– To już za późno.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama.
– Eluś, przyjedź na obiad w niedzielę. Dawno cię nie widziałam.
Chciałam odmówić, ale wiedziałam, że muszę porozmawiać z kimś bliskim. W niedzielę pojechałam do rodzinnego domu na Bałutach. Mama od razu wyczuła, że coś jest nie tak.
– Co się dzieje? Wyglądasz jak cień samej siebie.
Opowiedziałam jej wszystko. Siedziała naprzeciwko mnie i płakała razem ze mną.
– Andrzej zawsze był taki spokojny… Nigdy bym nie pomyślała…
Wtedy do kuchni wszedł mój brat, Paweł.
– O co chodzi?
Mama spojrzała na niego wymownie.
– Andrzej zdradził Elę – powiedziała cicho.
Paweł zacisnął szczęki.
– Chcesz, żebym z nim pogadał?
Pokręciłam głową.
– To moja sprawa. Muszę sama to rozwiązać.
Wróciłam do domu późnym wieczorem. Andrzej siedział na kanapie i oglądał mecz.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam stanowczo.
Wyłączył telewizor i spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Chcesz rozwodu? – zapytał bez emocji.
Zaskoczył mnie tą bezpośredniością.
– Nie wiem jeszcze – odpowiedziałam szczerze. – Ale nie mogę żyć w kłamstwie.
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. W pracy udawałam przed koleżankami, że wszystko jest w porządku. Tylko Kinga wiedziała prawdę.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie Marta – ta sama Marta z działu finansowego.
– Elżbieta? Tu Marta Kowalczyk… Wiem, że to dziwne, ale musimy porozmawiać.
Zgodziłam się spotkać w kawiarni na Piotrkowskiej. Przyszła punktualnie, ubrana elegancko, ale jej ręce drżały.
– Przepraszam… Nie chciałam niszczyć pani rodziny…
Patrzyłam na nią długo w milczeniu.
– Czy Andrzej cię kocha?
Zawahała się.
– Myślę, że tak… Ale on jest rozdarty. Mówił mi o pani…
Poczułam nagły przypływ gniewu.
– O mnie? Co mówił?
Marta spuściła wzrok.
– Że pani jest silna i dobra… Że nie chce pani ranić…
Zaśmiałam się przez łzy.
– Za późno na dobre intencje.
Wróciłam do domu i po raz pierwszy od lat pozwoliłam sobie płakać bez opamiętania. Następnego dnia Andrzej spakował walizkę i wyszedł bez słowa. Zostawił mi tylko kartkę: „Przepraszam”.
Rodzina podzieliła się na dwa obozy. Mama i Paweł byli po mojej stronie, ale teściowa zadzwoniła do mnie z pretensjami:
– Jak mogłaś dopuścić do tego? Andrzej zawsze był dobrym mężem!
Nie miałam siły tłumaczyć jej czegokolwiek. Przez kilka tygodni żyłam jak automat – praca, dom, cisza. Kinga przyjeżdżała codziennie z zakupami i próbowała mnie pocieszać:
– Elka, musisz zacząć żyć dla siebie! Zawsze byłaś dla wszystkich, teraz czas pomyśleć o sobie!
Ale ja nie umiałam jeszcze wybaczyć ani jemu, ani sobie tej porażki.
Któregoś dnia spotkałam sąsiadkę z parteru, panią Jadwigę.
– Pani Elżbieto, wszystko dobrze? Dawno pani nie widziałam uśmiechniętej…
Uśmiechnęłam się blado:
– Życie czasem płata figle…
Odpowiedziała mi ciepłym spojrzeniem:
– Proszę pamiętać: po burzy zawsze wychodzi słońce.
Minęły miesiące. Powoli zaczynałam układać sobie życie na nowo. Zaczęłam chodzić na jogę do pobliskiego klubu osiedlowego, poznałam nowych ludzi. Z Kingą wyjechałyśmy na weekend nad morze – pierwszy raz od lat poczułam się wolna od ciężaru przeszłości.
Andrzej próbował wrócić po kilku miesiącach:
– Ela… Popełniłem błąd… Marta mnie zostawiła… Chciałem wrócić do domu…
Spojrzałam mu prosto w oczy:
– Ten dom już nie jest twój, Andrzej. Muszę nauczyć się żyć bez ciebie.
Odszedł bez słowa. Tym razem to ja zamknęłam za nim drzwi – spokojnie i bez żalu.
Dziś wiem jedno: czasem trzeba pozwolić odejść temu, co boli najbardziej. Czy można jeszcze zaufać komuś po takim upadku? Czy warto budować życie od nowa? Może właśnie wtedy zaczyna się prawdziwa wolność? Co wy o tym myślicie?