Skok z helikoptera, by uratować nieznajomego — nie uwierzysz, kto to był…

Nie miałam tam być. To miał być zwykły poniedziałek, szybka kawa na marinie w Giżycku, potem powrót do pracy zdalnej. Ale już w pierwszych minutach wiedziałam, że coś się wydarzy. Warkot śmigłowca przeciął powietrze tak nisko, że aż drżały szyby w kawiarni. Ludzie wybiegli na molo, niektórzy z telefonami, inni z dziećmi na rękach. Ja też wyszłam, choć serce waliło mi jak młotem.

— Co się dzieje? — zapytała starsza pani obok mnie, ściskając torebkę.

— Chyba jakaś akcja ratunkowa — odpowiedział ktoś z tłumu.

Wtedy zobaczyłam go — ogromnego owczarka niemieckiego w pomarańczowej kamizelce z napisem „GOPR K9”. Stał w otwartych drzwiach helikoptera jakby to była jego codzienność. Obok niego ratowniczka — wysoka kobieta o krótkich, siwych włosach — coś krzyczała przez mikrofon do ludzi na brzegu.

— Tam! Tam ktoś jest! — wrzasnął chłopak z lornetką.

Spojrzałam w stronę jeziora. Ledwo widoczna głowa, ręka machająca rozpaczliwie. Za daleko, by ktokolwiek z brzegu mógł pomóc. Wtedy pies skoczył. Dosłownie wyskoczył z helikoptera, jakby znał tę procedurę na pamięć. Zniknął pod wodą na sekundę, potem wynurzył się i zaczął płynąć silnymi ruchami.

Nie wiem, kiedy znalazłam się na samej krawędzi mola. Ludzie krzyczeli, ktoś płakał. Ratownik w piance już szykował się do skoku na linie, ale pies był szybszy.

Wtedy zobaczyłam kurtkę. Zielona wiatrówka z białym paskiem na ramieniu — dokładnie taka samą pakowałam rano mojemu bratu na wycieczkę rowerową. Przez chwilę świat stanął mi przed oczami.

— Boże… — szepnęłam. — To Kuba…

Wczoraj wieczorem pokłóciliśmy się o wszystko: o pieniądze, o to, że nie pomaga mamie po śmierci taty, o jego wieczne ucieczki od odpowiedzialności. Wyszedł trzaskając drzwiami.

— Nie wytrzymuję już tego wszystkiego, Anka! — wrzasnął wtedy. — Może lepiej by mnie nie było!

Myślałam, że poszedł spać do auta albo do kolegi. Nie przyszło mi do głowy, że pójdzie nad jezioro. Kuba zawsze bał się głębokiej wody.

Pies dopłynął do niego pierwszy. Chwycił kurtkę zębami i zaczął ciągnąć w stronę ratownika. Kuba był bezwładny, głowa opadała mu na bok. Ratownik dopadł ich i razem zaczęli holować go do brzegu.

— Nosze! Szybko! — krzyczała ratowniczka przez megafon.

Karetka już czekała. Ludzie rozstąpili się jak Morze Czerwone. Ja biegłam za noszami, łzy zalewały mi twarz.

— Proszę pani, niech pani poczeka tutaj! — zatrzymała mnie pielęgniarka.

— To mój brat! To mój brat! — krzyczałam bez sensu.

Widziałam tylko jak ratownicy uciskają mu klatkę piersiową, podają tlen, ktoś wbija igłę w ramię. Pies usiadł obok noszy i patrzył prosto na mnie. Miał mokrą sierść i mądre oczy.

— Dziękuję ci… — wyszeptałam do niego drżącym głosem.

Pogotowie odjechało z piskiem opon. Ktoś podał mi adres szpitala w Ełku. Jechałam tam jak w transie, nie pamiętam drogi.

W poczekalni czas stanął w miejscu. Telefon dzwonił co chwilę: mama, ciotka Jadzia, nawet sąsiadka z bloku. Nikomu nie odbierałam.

Po godzinie wyszła lekarka.

— Pani Anna Nowicka? — zapytała cicho.

Skinęłam głową.

— Pański brat żyje. Jest bardzo wychłodzony i otumaniony lekami, ale oddycha samodzielnie. Pytał o panią.

Weszłam do sali na miękkich nogach. Kuba leżał blady jak ściana, z rurką tlenową w nosie i kroplówką w ręce. Spojrzał na mnie oczami pełnymi wstydu i rozpaczy.

— Przepraszam… — wyszeptał ledwo słyszalnie. — Nie chciałem…

Usiadłam przy nim i złapałam go za rękę.

— Cicho już… Jesteś tu i to się liczy.

Po chwili dodałam:

— Ten pies… uratował ci życie.

Kuba zamknął oczy i łzy popłynęły mu po policzkach.

Następne dni były jak sen na jawie. Mama przyjechała z Krakowa pierwszym pociągiem. Wszyscy udawaliśmy przed nią, że to był zwykły wypadek podczas rowerowej wycieczki nad jezioro. Kuba milczał prawie cały czas.

Trzeciego dnia znów zobaczyłam psa ratownika. Stał przy samochodzie GOPR-u pod szpitalem, przywiązany do barierki. Jego przewodniczka rozmawiała z dziennikarzami TVP Info.

Podeszłam niepewnie.

— Przepraszam… To pani pies ratował mojego brata?

Spojrzała na mnie uważnie i skinęła głową.

— Tak. Nazywa się Fuks. Siedem lat służby, dwadzieścia dwie akcje ratunkowe.

— Jest niezwykły…

Pogładziła psa po karku.

— Jest uparty jak osioł i nigdy nie odpuszcza. Wczoraj nie chciał odejść spod drzwi szpitala, musiałam go wynosić na rękach.

Fuks spojrzał na mnie i polizał moją dłoń. Poczułam coś dziwnego — wdzięczność i żal jednocześnie.

Wieczorem wróciły rodzinne demony. Mama płakała w kuchni:

— Czemu nie powiedzieliście mi prawdy? Przecież widzę po Kubie…

Nie umiałam jej odpowiedzieć. Bałam się jej rozpaczy i własnej bezradności.

Kuba zaczął mówić dopiero po tygodniu:

— Myślałem, że jestem nikim… Że nikomu nie jestem potrzebny…

— Jesteś moim bratem! — wybuchłam ze złością i żalem naraz. — Zawsze będziesz!

Mama patrzyła na nas przez łzy:

— Po śmierci taty wszyscy się pogubiliśmy… Ale musimy być razem!

Kuba długo milczał, potem tylko skinął głową.

Dwa tygodnie później wróciliśmy nad jezioro razem — ja, Kuba i mama. Fuks był tam znowu ze swoją przewodniczką podczas pokazu dla dzieciaków ze szkoły podstawowej. Kuba podszedł do psa i uklęknął przy nim.

— Dziękuję ci… — powiedział cicho i pogładził Fuksa po łbie.

Pies zamachał ogonem i spojrzał na niego tym swoim mądrym wzrokiem.

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Kuba zaczął chodzić na terapię, ja przestałam udawać przed mamą, że wszystko jest dobrze. Zaczęliśmy rozmawiać o tacie, o stracie, o tym co boli najbardziej.

Czasem pytam siebie: czy gdybym wtedy nie wyszła na molo… gdybym nie zauważyła tej kurtki… czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy można było wcześniej zauważyć rozpacz brata? Czy każdy z nas ma swojego Fuksa — kogoś lub coś, co ratuje nas w ostatniej chwili?

A wy? Czy kiedyś byliście świadkami cudu albo czy ktoś uratował was lub waszych bliskich w najmniej spodziewanym momencie? Może warto czasem spojrzeć uważniej na tych obok nas…