Wychowałam ją jak własną córkę, a na jej ślub nawet mnie nie zaprosiła. Co zrobiłam źle?

– Mamo, nie przesadzaj, to tylko ślub – powiedziała Julia, patrząc na mnie z chłodnym spokojem, którego nigdy wcześniej w niej nie widziałam. Stałyśmy w kuchni, a ja trzymałam w ręku zaproszenie, na którym widniały tylko dwa nazwiska: jej ojca i jej biologicznej matki. Moje imię nie pojawiło się nigdzie.

– Tylko ślub? – powtórzyłam głucho, czując jak gardło zaciska mi się z bólu. – Julia, wychowałam cię od szóstego roku życia. Byłam przy tobie, kiedy twoja mama wyjechała do Niemiec z nowym partnerem. To ja tuliłam cię w nocy, kiedy płakałaś z tęsknoty. To ja uczyłam cię jeździć na rowerze, piekłam z tobą pierniki na święta… – Głos mi się załamał. – Dlaczego mnie nie zaprosiłaś?

Julia wzruszyła ramionami. – To nie jest takie proste. Mama wróciła, chce być częścią mojego życia. Tata… no wiesz, on zawsze był. A ty… – zawahała się, unikając mojego spojrzenia. – Jesteś ważna, ale to nie to samo.

Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez szesnaście lat byłam dla niej matką – może nie tą biologiczną, ale przecież matką! Pamiętam, jak pierwszy raz powiedziała do mnie „mamo”, jak razem szykowałyśmy jej tornister do pierwszej klasy. Pamiętam jej pierwszą miłość i złamane serce po rozstaniu z Bartkiem. Byłam przy niej zawsze, nawet wtedy, gdy jej własna matka wybrała życie za granicą i nowego mężczyznę.

Kiedy Julia miała dwanaście lat, jej mama wróciła do Polski. Nagle zaczęły się telefony, spotkania, prezenty z Niemiec. Czułam wtedy ukłucie zazdrości, ale tłumaczyłam sobie: „To dobrze, że mają kontakt. Każde dziecko potrzebuje matki”. Nie przypuszczałam jednak, że ja stanę się tą drugą.

Mój mąż, Andrzej, próbował mnie pocieszać:
– Kochanie, ona jest młoda. Nie rozumie jeszcze wielu rzeczy. Daj jej czas.

Ale jak mam dać czas komuś, kto właśnie wykluczył mnie z najważniejszego dnia swojego życia?

Przez kolejne dni chodziłam jak cień po domu. W pracy nie mogłam się skupić – koleżanki pytały o przygotowania do ślubu Julii, a ja tylko uśmiechałam się blado i zmieniałam temat. Wieczorami płakałam w poduszkę, żeby Andrzej nie słyszał.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Julii:
– Cześć, córeczko… – zaczęłam niepewnie.
– Cześć – odpowiedziała chłodno.
– Chciałabym z tobą porozmawiać. Może spotkamy się na kawę?
– Nie wiem, czy to dobry pomysł… Mam teraz dużo na głowie.
– Julia… czy ja naprawdę nic dla ciebie nie znaczę?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– To nie tak… Po prostu… Mama bardzo chce być ze mną w tym dniu. Chcę jej to dać. Ty już miałaś swoje miejsce w moim życiu.

Odłożyłam słuchawkę i długo patrzyłam w okno na szare warszawskie niebo. Czy naprawdę byłam dla niej tylko „tymczasową mamą”? Kim jest macocha w polskiej rodzinie? Czy zawsze będziemy tylko dodatkiem – kimś na chwilę?

Pamiętam pierwszy dzień Julii w liceum. Była przerażona nowym miejscem, a ja stałam z nią pod szkołą i ściskałam jej dłoń. „Będzie dobrze” – mówiłam wtedy i wierzyłam w to całym sercem. Teraz ona stoi na progu dorosłości i nie chce mnie przy sobie.

Andrzej próbował rozmawiać z Julią:
– Córciu, twoja mama cię kocha, ale to Ania była przy tobie przez te wszystkie lata.
– Wiem tato, ale mama chce być teraz ważna… Nie chcę jej zranić.
– A Ania? Czy jej uczucia się nie liczą?
Julia milczała.

Zbliżał się dzień ślubu. W domu panowała napięta atmosfera – Andrzej był rozdarty między mną a córką. Ja czułam się coraz bardziej obca we własnym domu. Nawet nasz pies, Borys, wyczuwał napięcie i tulił się do mnie częściej niż zwykle.

W dniu ślubu Julii siedziałam sama w kuchni i słuchałam przez okno dźwięków wesela dobiegających z pobliskiej sali. Goście śmiali się i tańczyli, a ja czułam się jak duch – niewidzialna dla wszystkich.

Wieczorem Andrzej wrócił do domu sam. Usiadł naprzeciwko mnie i długo milczał.
– Było pięknie – powiedział w końcu cicho. – Ale brakowało cię tam.
Łzy popłynęły mi po policzkach.
– Może po prostu nigdy nie będę dla niej prawdziwą matką…

Minęły tygodnie. Julia nie dzwoniła. Andrzej próbował ją przekonać do rozmowy ze mną, ale ona była nieugięta.

Pewnego dnia dostałam list od Julii:
„Aniu,
dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Wiem, że cię zraniłam i przepraszam. Chciałam dać mamie szansę być ze mną w tym dniu. Ty byłaś przy mnie przez całe życie i zawsze będziesz dla mnie ważna – nawet jeśli czasem tego nie okazuję.”

Czy to wystarczyło? Nie wiem. Ból pozostał, ale może kiedyś uda nam się odbudować naszą relację.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy można być matką bez więzów krwi? Czy miłość macochy jest zawsze mniej ważna? Może wy mi powiecie: co powinnam zrobić? Jak żyć dalej z takim bólem?